News: Wywiad na 100 - Rozmowa z Piotrem Czachowskim

Wywiad na 100 - Rozmowa z Piotrem Czachowskim

Samuel Szczygielski

Źródło: Legia.Net

02.09.2016 21:30

(akt. 07.12.2018 13:31)

- Legia była Centralnym Klubem Wojskowym, więc ściągała piłkarzy z całej Polski i miała w swoich szeregach najlepszych zawodników z kraju. Przez to trudno było przebić się do pierwszej jedenastki, ale nawet do całego składu. Rękę podała mi Stal Mielec, gdzie ukształtowałem się jako piłkarz. Często w bólach, cierpieniach, ale z nadzieją budowałem swoją przyszłość właśnie tam. Wreszcie po sześciu latach, grając także w reprezentacji, trafiłem do swojego klubu i byłem obecny, choć krótko, w Legii - opowiada były piłkarz Legii i reprezentacji Polski, Piotr Czachowski. Zapraszamy do lektury lub obejrzenia wersji wideo.

Jest pan rdzennym warszawiakiem, trochę w Legii pograł, a także pewne sukcesy ze stołecznym klubem odniósł. To prawda, że "Wojskowym" kibicuje pan do dziś?


- Oczywiście! Tak jak powiedziałeś - jestem rdzennym warszawiakiem i kibicuję Legii Warszawa do dzisiaj.


Jaki był tego początek?


- Mój ojciec kibicował Gwardii Warszawa i zabierał mnie na jej mecze. Pamiętam derbowe spotkania wspomnianego klubu z Legią. Oglądanie z trybun Deyny, Gadochy, Topolskiego, Kazimierskiego, Mowlika, Okońskiego napędzało mnie i na stałe pociągnęło w kierunku piłki. Byłem zafascynowany legionistami. Założenie koszulki Legii postrzegałem jako coś wyjątkowego.


Kiedy oglądał pan Deynę, Gadochę, Ćmikiewicza... Myślał pan: chcę za parę lat grać na tym boisku?


- Marzyłem o tym. Miałem tu swój okres, krótki, bo krótki, ale z wielkimi sukcesami. Z racji tego, że jestem stąd, zawsze marzyłem o Legii. Co prawda po cichutku, ale to był mój cel: zagrać z "eLką" na klatce piersiowej, na stadionie przy Łazienkowskiej.


Nie zawsze z "elką" na piersi (śmiech)


- Tak, rzeczywiście nie zawsze.  W niektórych meczach "eLka" w kółeczku była zaszyta, a zamiast niej pojawiał się trójkącik. Do tego mieliśmy logo sponsora "Mullermilch" na koszulkach, ale działacze nie dogadali się wtedy z panem Grajewskim, który nas sponsorował i symbol był zakrywany. Wyglądało to, jakbyśmy mieli na sobie śliniaczki. Dlatego piłkarze Sampdorii czy Manchesteru niezbyt chcieli wymieniać się z nami trykotami. Niestety, pamiątki nie mam, porozdawałem te koszulki dziennikarzom i kibicom. Kiedy bardzo mnie o coś bardzo proszono, byłem dosyć uległy.


Legii pan kibicuje i z tym klubem jest też pan identyfikowany.


- Rzeczywiście. Czasem odczuwam nawet tego korzyści (śmiech). Jakiś czas temu wracałem dość późno do domu, jechałem za szybko i zatrzymała mnie policja. Po opuszczeniu szyby funkcjonariusz mnie rozpoznał. Okazało się, że jest kibicem Legii i pamiętał mnie z boiska, więc powspominaliśmy stare czasy. Policjant przymknął oko i pożegnał mnie jedynie naganą.


Chociaż Legię miał pan pod nosem, to musiał trochę pocierpieć i wyczekać angaż w Legii w Mielcu.


- Legia była Centralnym Klubem Wojskowym, więc ściągała piłkarzy z całej Polski i miała w swoich szeregach najlepszych zawodników z kraju. Przez to trudno było przebić się do pierwszej jedenastki, ale nawet do całego składu. Rękę podała mi Stal Mielec, gdzie ukształtowałem się jako piłkarz. Często w bólach, cierpieniach, ale z nadzieją budowałem swoją przyszłość właśnie tam. Wreszcie po sześciu latach, grając także w reprezentacji, trafiłem do swojego klubu i byłem obecny, choć krótko, w Legii.


Krótko, ale barwnie.


- Tak, to na pewno. Grałem w świetnej drużynie, osiągaliśmy sukcesy. Tym była gra w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów.


Kiedy przyszedł pan ze Stali Mielec, wchodził pan do szatni Legii jako "swój" człowiek, bo z Warszawy czy jednak jako piłkarz z zewnątrz?


- Myślę, że jednak jako ktoś z zewnątrz, bo niewielu było warszawiaków w tej drużynie. Z tego co pamiętam, to ze stolicy byli tylko Arek Gmur, Maciek Szczęsny i Wojtek Kowalczyk. "Kowal" wszedł do drużyny jako nastolatek i pamiętamy jak zabłysnął z Sampdorią Genua.


Wojciech Kowalczyk opowiadał nam o tamtej drużynie, ale ze swojej perspektywy: młodego, wchodzącego dopiero do składu. Pan, jako starszy zawodnik, może powiedzieć, że ta drużyna dobrze ze sobą żyła?


- Czy dobrze żyła... Były pewnie dwie grupki, które przebywały zwłaszcza we własnym gronie. Za to na boisku byliśmy zżytą paczką, która walczyła o swoje. Poza murawą mieliśmy inne cele, a na placu gry byliśmy zjednoczeni. Dobrze się znaliśmy i rozumieliśmy bez słów. Nie powiem, że było tak też poza boiskiem, bo po meczach nie spotykaliśmy się często i nie byliśmy jedną wielką paczką.


A wielki sukces z Sampdorią skonsolidował drużynę?


- Takie chwile zbliżają ludzi, więc późniejsze mecze z Manchesterem United też były wydarzeniem, które trochę nas zjednoczyło.


Z Manchesterem dało się wygrać? Gdyby był Kosecki, zresztą pana dobry kumpel, to Legia ograłaby Anglików?


- Właściwie Romka Koseckiego nie było już w meczach z Sampdorią.


Wtedy strzelała nowa gwiazda, Kowalczyk.


- Dokładnie. Wojtek z "Sampą" był w szczytowej formie, pokazał pełnię możliwości. Potrafił wykończyć dobre podanie, tak jak zrobił to Jacek Bąk na Old Trafford. Kowal wykonywał swoje zadania. A jeśli chodzi o Romka Koseckiego, to szkoda, że odszedł do Galatasaray, bo bardzo by się przydał w takich spotkaniach. Myślę, że z Manchesterem po strzelonym golu Jacka Cyzia za szybko straciliśmy bramkę, potem jeszcze czerwona kartka.


Byli do ogrania?


- Może pełnym składzie dalibyśmy radę wygrać na przykład 2:1, ale w dziesięciu było z nimi bardzo ciężko.


Magia Old Trafford, "Teatru Marzeń", paraliżowała?


- Nie, grywałem na większych stadionach.


Ale raczej nie na słynniejszych.


- Na pewno. Dobrze to ująłeś, bo to wspaniały, piękny stadion. Pełne trybuny, świetny doping. Jedynie murawa pozostawiała wiele do życzenia. Staraliśmy się grać tam swoją piłkę, ale wiedzieliśmy, że wygranie różnicą trzech bramek będzie bardzo trudne. Jeżeli jest okazja, to oglądam mecze z Sampdorią czy Manchesterem. Uważam, że druga połowa była bardzo dobra i mogliśmy pokusić się o zwycięstwo. Rok 1991 to był bardzo dobry okres.

Zdobył pan wtedy tytuł piłkarza roku w Polsce w plebiscycie "Piłki Nożnej".


- O tym roku powiedziałbym, że to było moje pięć minut. To ogromne wyróżnienie, ale też zaskoczenie. Zazwyczaj dziennikarze doceniają najbardziej tych, którzy strzelają bramki, notują masę asyst. Tym razem nagrodzono to, co ja robiłem na boisku i wybrano właśnie mnie jako piłkarza roku 1991.


Statuetki nie odebrał pan na takiej gali, jak odbywają się teraz.


- Zupełnie inne czasy i okoliczności. O nagrodzie dowiedziałem się z telewizji, nawet nie wcześniej. Po jakimś czasie Roman Hurkowski przyleciał do mnie, już do Udine i wręczył mi statuetkę po jednym z meczów podczas konferencji prasowej. Włoska federacja niestety nie zgodziła się, by ceremonia odbyła się przed rozpoczęciem spotkania.


Skoro jesteśmy już przy Udinese, warto wspomnieć, że kontraktu z Włochami nie podpisał pan na lądzie.


- Duży wpływ na transfer miał mój występ w barwach Legii przeciwko Sampdorii. Byłem chwalony po tym meczu, także przez Włochów i szybko tam trafiłem. Choć nie do samej Sampdorii. Podpisaliśmy kontrakt w prywatnym samolocie prezesa Udinese, na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Włodarze przylecieli do Warszawy, zjedliśmy obiad w hotelu Holiday Inn, ale śpieszyli. Musiałem szybko się spakować, żeby odlecieć do Włoch. Nie mieliśmy już czasu na podpisanie umowy, więc zrobiliśmy to w powietrzu.


Po wylądowaniu pierwszy telefon wykonał pan do mamy...


- ...Która nie uwierzyła, że dzwonię do niej z Włoch. Nie mogła pojąć, że mam coś takiego jak telefon komórkowy i mogę z nią rozmawiać tuż po lądowaniu. Uważała, że kłamię i wcale tam nie poleciałem (śmiech).


We Włoszech miał pan za rywali dużo lepszych piłkarzy niż w polskiej lidze. Między innymi Marco van Bastena, którego - jak można dziś usłyszeć - nakrył pan czapką
.


- Nawet dostałem od niego koszulkę po tym meczu. Mam ją cały czas w domu, ale mogę zapewnić, że akurat tej nie oddam nikomu. To świetna pamiątka. Czterdzieści pięć tysięcy osób było tego dnia na trybunach Stadio Frulli, a ja otrzymałem kolejne wielkie wyróżnienie, czyli tytuł piłkarza meczu z Udinese - Milan. Jako beniaminek zremisowaliśmy 0:0 z drużyną, która biła wszystkich jak leci. "La Gazzetta dello Sport" wybrała mnie najlepszym graczem spotkania, co przy okazji obecności takich gwiazd na murawie było dla mnie czymś szczególnym.


Po pobycie w wielkiej, ale biednej Legii i później w Zagłębiu, co uderzyło pana we Włoszech? Co ciekawe, był pan pierwszym Polakiem po Bońku i Żmudzie, którego pozyskał klub Serie A. Dopiero później wędrowały tam kolonie polskich piłkarzy.


- Stadiony we Włoszech robiły zdecydowanie lepsze wrażenie, choć teraz Polska ich przegoniła. Bardziej profesjonalne treningi, świetna szatnia, gdzie wszystko było ułożone. Buciki jedne, drugie, trzecie. Wielki szok. A co do Polaków - rzeczywiście byłem jednym z pierwszych, póżniej dołączył do mnie także Marek Koźmiński. Niestety moją karierę wyhamował tamtejszy przepis, mówiący, że w jednej drużynie może grać trzech stranierich, czyli cudzoziemców, a nas w Udinese było czterech. Robiłem co mogłem, ale nie udało mi się na dłużej zostać na Półwyspie Apenińskim, więc można było wrócić do Legii. Chociaż i tak jestem zadowolony z tego, co udało się tam zrobić. Dobrze wspominam ten czas.


Grając we Włoszech, a wcześniej w Legii, był pan etatowym reprezentantem Polski. Nagromadził pan aż 46 występów. Dla przykładu - Leszek Pisz ma ponad trzy razy mniej meczów w kadrze.


- Trener Andrzej Strejlau oglądał nas uważnie i tak się stało, że często dawał szanse mojej skromnej osobie. Pamiętam debiut z ZSRR w Lubinie (1:1), wtedy gola strzelił Darek Wdowczyk. Ustanowiłem nawet rekord kolejnych meczów w kadrze od debiutu. Były to bodajże 21 czy 22 spotkania od pierwszego występu. Moje pierwsze powołanie było na mecz z Niemcami, za trenera Łazarka. Koszulkę z tego meczu też sobie zostawiłem.


Załapał się pan do kadry, w której grali jeszcze wielcy piłkarze, chociażby Włodzimierz Smolarek. Za pana czasów ci ludzie jednak odchodzili i zdaje się, że klątwa Bońka z 1986 roku się sprawdzała.


- PRL kończył kadencję, stadiony były wyludnione. Naród zupełnie inaczej to odbierał, bo trzeba było gonić za tym, żeby przeżyć, więc te lata dla polskiego sportu były trudne. Próbowaliśmy zrobić coś wielkiego, ale faktycznie klątwa pana Zbigniewa Bońka się sprawdzała. Do tego mieliśmy pecha we wszelkich losowaniach, trafialiśmy na trudnych rywali. Szczególne były mecze z Anglikami, mieliśmy w głowie to, co zrobił Jan Domarski, więc spotkania na Wembley były nie do zapomnienia.


Reprezentacja z panem w składzie potrafiła zremisować z Brazylią, po czym nie wygrywała z Kuwejtem czy Gwatemalą... Z czego to wynikało?


- Mecz z Brazylią graliśmy z Recife, remis 2:2, bramki Brzęczka i Warzychy. Pokazaliśmy się z bardzo dobrej strony. To spotkania z typu takich, że trener nie musi zbytnio motywować piłkarzy przed pierwszym gwizdkiem arbitra. A remisy ze słabszymi też niestety się zdarzały. Trochę przez okrojony, ligowy skład, bo trenerzy testowali nowych piłkarzy. Temu służyły niektóre dalekie wyjazdy.


Dziś jest pan komentatorem Serie A i ligi szkockiej w Eleven Sports. Jeśli przyjdzie panu kiedyś komentować mecz Legii, to serce dopuści do głosu rozum?


- Uważam, że tak. Trzeba komentować chłodno, zdecydowanie, aby widz był zadowolony słuchając. Nie można oszukiwać kibiców, dlatego staram się być na wizji szczery. To moje życie, moja pasja. Komentowanie, Legia... tak to dzisiaj wygląda.

Polecamy

Komentarze (19)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.

Uwaga!

Teraz komentarze są ukryte, aby poprawić komfort korzystania z serwisu Legia.Net. Kliknij przycisk „Zobacz komentarze”, aby je wyświetlić i dołączyć do dyskusji.