News: Trudna sytuacja Jacka Sobczaka - wideo

Trudna sytuacja Jacka Sobczaka - wideo

Piotr Kamieniecki

Źródło: Legia.Net

28.07.2016 09:25

(akt. 07.12.2018 14:03)

Grał z Sampdorią Genua i z Manchesterem United w 1/2 finału Pucharu Zdobywców Pucharu. Był podstawowym zawodnikiem, młodzieżowym reprezentantem Polski. Teraz jest bezdomny. Schorowany, ma kłopoty z trzustką oraz cukrzycą. Posiłki są czasem dla niego drogą przez mękę. Marzenie ma jedno - mały pokój z kuchnią, choćby wynajmowany. To smutna historia, o śmierci, przypadku, błędach i walce o lepsze jutro. Walce, w której każdy z nas będzie mógł pomóc. Mowa o Jacku Sobczaku, byłym piłkarzu Legii Warszawa. Zapraszamy do lektury i obejrzenia materiału wideo, ale przede wszystkim do pomocy.

Jak młody Jacek Sobczak zajął się piłką?


-
Miałem cztery czy pięć lat i zawsze od tego czasu kopałem piłkę. Mama często wspominała. Ciągnęło mnie na boisko i jako ośmioletni dzieciak, poszedłem zapisać się do Górnika Wałbrzych. Musiałem okłamać trenera, że jestem rok starszy, a szkoleniowcem był Horst Panic, którego w 1983 roku wybrano na najlepszego trenera na Dolnym Śląsku. Z czasem przechodziłem kolejnej szczeble piłki młodzieżowej, aż wypożyczono mnie do trzecioligowego Metalu Kluczbork. Ograłem się, wróciłem do Wałbrzycha i zacząłem grać w pierwszej lidze.


Z czasem przyszedł temat Legii.


-
Byłem młodzieżowym reprezentantem Polski i regularnie występowałem w Górniku. Nie będę kłamał, że wybijałem się na tle drużyny. Ostatecznie spadliśmy z najwyższej klasy rozgrywkowej, a trenerem został pan Mirosław Jabłoński. Po roku wrócił do stolicy, a że był związany z Legią, polecił mnie do warszawskiego klubu. Chyba w dwóch meczach obejrzeli mnie wysłannicy legijnego klubu i… to im wystarczyło. Po spotkaniu z Polonią Bytom podszedł do mnie jakiś pan i zapowiedział mi, że na pewno zagram w Legii. W podobnym temacie pojawił się temat Śląska Wrocław.


Domyślam się, że rozgorzała walka o pozyskanie pana?


-
Przez miesiąc musiałem się nawet chować! Śląsk chciał mi wręczyć bilet do wojska, a że był to wojskowy klub, to na Dolnym Śląsku miał pierwszeństwo. Można powiedzieć, że gdyby nie małe ukrywanie się, to w Legii bym nie zagrał. Ostatecznie w 1991 roku zameldowałem się przy Łazienkowskiej. Cieszę się, że przetrwałem i podpisałem umowę w stolicy. Przy okazji powodem do radości były pieniądze, które zarobił Górnik. Chłopakom z zespołu zapłacono zaległości, a przy okazji kupiono nowy autokar. Poprzedni był strasznym gratem, „waruneczki” zbyt ciekawe nie były. Nie było łatwo, bo przemiany polityczne sprawiły, że klubom nie pomagały już chociażby kopalnie.


Legia była innym światem?


-
Na pewno. Wielkie miasto… Jadąc samemu do stolicy z małego Wałbrzycha, czuło się przerażenie. Na szczęście w szatni byli ludzie, z którymi znałem się wcześniej. W kadrze grałem razem z Jackiem Cyzio. Spotykałem też wcześniej Darka Czykiera. Fajnie mnie przyjęto i było przez to łatwiej. Każdy piłkarz powinien wiedzieć, że przechodząc do Legii, trzeba od razu zacząć grać w pierwszym składzie. To wiele ułatwia, pozwala poczuć pewność siebie. Mi się to udało, wyniki były odpowiednie, a sami spełnialiśmy marzenia ogrywając Sampdorię Genua i mierząc się z Manchesterem United. Szkoda, że w lidze szło gorzej, ale europejskie puchary wiele rekompensowały.


60 meczów w Legii, uczestniczenie w największych sukcesach… W historii klubu się pan zapisał i jak się z tym czuje?


-
Ogromnie przyjemne uczucie. Byłem ostatnio w Warszawie przy okazji kręcenia dokumentu o naszych osiągnięciach w Pucharze Zdobywców Pucharów. Wszedłem na stadion, zobaczyłem swoje zdjęcie w galerii sław przy wyjściu na boisko… Byłem blisko pana Deyny… Strasznie się wzruszyłem. Jakąś malutką „cegiełeczkę” do tworzenia historii Legii przyłożyłem i dla mnie to radość oraz powód do dumy. Najlepiej wspomina się PZP, ale potrafiliśmy grać fajną piłkę nawet w lidze. Grałem w Legii 1,5 sezonu, byłem też w innych klubach, ale cały czas towarzyszy mi jedno uczucie - przy Łazienkowskiej  mam serce.


W czym tkwił fenomen tamtej drużyny?


-
Atmosfera była wspaniała. Wiadomo było, że jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. To była rodzina. W grupie dwudziestu chłopaków nie każdy musi się kochać. Była jednak zasada - na boisku jesteśmy braćmi. W szatni były grupki, każdy różnie mógł spędzać czas, ale nie zmieniało to faktu, że atmosfery można nam był zazdrościć. Inna sprawa, że w Legii grali wtedy piłkarze z niesamowitym talentem.


Do jakiej grupy pan się zaliczał?


-
Byłem w grupie chłopców… weselszych. Ja, Wojtek Kowalczyk, Darek Czykier i Marek Jóźwiak. Śmiechu nie brakowało. Po meczach chodziło się na piwko razem z żonami, dziewczynami. Atmosfera była miła, czasem wręcz sielska. Kiedyś razem ze wspomnianymi panami, może był ktoś tam jeszcze, byliśmy przed meczem na basenie. Do pierwszego gwizdka zostały dwie godziny, a „Kowal” stwierdził, że chyba czas iść już na stadion. Dosyć spokojnie spojrzałem na niego i ze szczerością wypaliłem, że przecież bez nas nie zaczną. Potrafiliśmy się nie spieszyć.


Oglądanie Wojciecha Kowalczyka przypominało narodzenie gwiazdy…


-
Tak. Nasz Wojtuś miał szczęście w nieszczęściu Andrzeja Łatki. Wskoczył, strzelił gole Sampdorii, zagrał w kadrze, zdobywał bramki. To był świetny przypadek. Wiadomo, że Kowal nie był wielkim technikiem, ale jak on startował do piłki! Wojtek chyba nigdy nie strzelił gola z dystansu. Kiedyś śmialiśmy się, że piłka musi trafić go w piszczel, poleci taś, taś i wpadnie do siatki.


Szczytem Kowalczyka była liga hiszpańska i Betis Sevilla. Dążę do tego, że wielu z was nie wyjechało. Był strach przed nowymi kierunkami?


-
Teraz żałuję. W 1992 miałem jakąś propozycję z Hiszpanii. Do dziś nie znam szczegółów, ale wielu chłopaków żałuje, że nie spróbowało swoich sił poza Polską, jak „Kowal”, Jóźwiak czy Cyzio. Rzadko kto wyjeżdżał, a nowe szlaki nie były przetarte. Częściej czytało się o tym, że ktoś wyjechał, zagrał dwa razy i trafia na ławkę rezerwowych. Ci co zaryzykowali, teraz pewnie nie żałują. Innym pozostaje wspominać i wspominać, że się trochę bali.


Dało się wtedy zarobić na przyszłość?


-
Chyba tak… Brakowało jednak ludzi, którzy mogli coś podpowiedzieć. W teorii byliśmy dorośli, braliśmy za siebie odpowiedzialność, ale obecnie menedżerowie się przydają. Mogą podpowiedzieć piłkarzom, w którą stronę iść, gdzie inwestować, jak odłożyć pieniądze na starość. W moim przypadku historia była taka, że przyjechał młody chłopak z Wałbrzycha i zarobił parę złotych. Dużo błędów popełniłem, w główce się poprzewracało, a pieniądze potrafiły iść tam, gdzie nie powinny.


Po 60 meczach przyszła zmiana otoczenia. Powodem był nowy trener?


-
Dokładnie. Do klubu przyszedł Janusz Wójcik, który zaczął robić nowe porządki. Nie mogłem znaleźć wspólnego języka z tym panem, a dobrze wiemy, jaki był. Powiedziałem wtedy wprost, że jego przyjęcie do pracy, to największa katastrofa dla Legii. Nie potrafiłem mówić, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Nie jestem taki pokorny… Poprosiłem o wypożyczenie i nie chciałem patrzeć na to, co Wójcik wyprawia przy Łazienkowskiej. Nie umiałem się gryźć w język, a potem dostawałem przez to po dup… Nie wyrzucam sobie tego, miałem przynajmniej czyste sumienie.


Szczerość - tak w piłce, jak i w życiu - nie popłaca?


-
Tak mi się niestety wydaje. Czasem lepiej gryźć się w język, bo inaczej często obraca się to przeciwko nam. Zdarzało się, że ktoś zrobił coś źle, potrafiłem powiedzieć coś prosto w oczy, ale nie robiłem tego w złej wierze. Większość uważała jednak, że robię to w złej wierze i próbowała się potem odgryźć. Przykre są takie sytuacje.


Po odejściu z Legii zaczęły się częste zmiany klubów. Z czego to wynikało?


-
Cały czas byłem piłkarzem Legii, a często zmieniały się miejsca moich wypożyczeń. Śląsk, Polonia, Motor, Lechia Dzierżoniów…Nikogo nie było stać, by mnie wykupić. Dopiero kiedy trafiłem do KP Wałbrzych, dogadano się ze stołecznym klubem i pozyskano mnie na stałe. To był moment, kiedy wracałem do siebie, w rodzinne strony.


Dla pana to był powrót, a dla Piotra Włodarczyka początek. Spotkaliście się w jednym klubie.


-
Graliśmy razem i trochę Piotrusiowi pomogłem. Przede wszystkim strzelił sporo goli z moich podań. Wybił się, a dla mnie była to największa radość. To fajny gość i jego trafienia w Warszawie tym bardziej mnie cieszyły. Zawsze chciałem pomagać młodym graczom. Niektórzy uważali się za wielkie gwiazdy, ale najbardziej cieszył rozwój tych normalnych, wiedzących czego chcą. Lubiłem oglądać grę takich zawodników. Wracając do „Włodara”, mogłem w tamtych czasach zdobyć więcej bramek, ale proszę mi uwierzyć - większą satysfakcję dawało mi stworzenie „patelni” dla Piotrka, niż pokonanie bramkarza. 


-------


Razem z Jackiem, kazał sobie mówić po imieniu, pojechaliśmy na stary stadion Górnika Wałbrzych. Miejsce zrujnowane. Zegar przypomina, że w przeszłości grano tam ważne mecze. Szatnie już zburzone. W zaskakująco dobrym stanie znajduje się murawa - grają tam czasem juniorzy. Ciesza, spokój. Idealne miejsce na ucieczkę - kilka osób z tego korzysta. Bezszelestnie przemieszcza się po byłych trybunach lub już na nich siedzi. W Sobczaku odżywają wspomnienia. Opowiada o tym, że potrafiło pojawić się 40 tysięcy kibów. Atmosfera była ponoć kapitalna. Dla byłego legionisty, to swoisty powrót do przeszłości.


--------


Trudno było skończyć karierę?


-
Nie było tak, że mogłem się na ten fakt przygotować. Może pokopałbym gdzieś dłużej, ale przyszły problemy rodzinne. Trudno się kończy, kiedy w życiu robiło się tylko to. Zawieszenie butów na kołku wydawało się niewiarygodną sprawą… Miałem jednak cztery pogrzeby bliskich osób w półtora roku. Najpierw… moja mama - nowotwór. Potem dziadek, niedługo później - ojciec. Na końcu babcia. Zostałem sam. Przyplątały się też problemy zdrowotne. Trzustka, cukrzyca… Jestem strasznie schorowanym człowiekiem. Teraz piłkarze mają lekarzy na wyciągnięcie ręki, kiedyś dbało się o wszystko samemu. Szkoda, że czasem brakowało menedżerów, którzy podpowiedzieliby w drodze życiowej.


Kiedy i dlaczego wszystko zaczęło się psuć?


-
Kiedy pojawiły się problemy zdrowotne najbliższej rodziny… Musiałem się nimi opiekować. Mama po nowotworze z przerzutami odeszła. Tata miał trzy zawały. Walczył, ale potem też zmarł. Kiedy dziadek również odszedł i została mi tylko babcia. Miała raka, wszystko trzeba było przy niej robić. Kiedy pewnego razu się nie obudziła - zostałem całkowicie sam. Zaczął się psychiczny dół. Dół, z którego nie dawało się wyjść. Siedziałem sam i nie dawałem sobie rady.


Kiedy pojawia się dół, łatwo wpaść w szpony zła.


-
Pewnie, że tak. Ludzie szukają ucieczki. Całe szczęście w nałogi nie wpadłem. Nie tknąłem alkoholu od pięciu lat. Najgorsze było to psychiczne uczucie. Chcę stanąć na nogi, wreszcie. To trwa i potrwa pewnie dość długo.


Jak pan na to patrzy, to ile to jeszcze potrwa?


-
Zacząłem pracować. Najpierw w tartaku, ale zdrowie mi nie pozwalało. Rękę do mnie wyciągnęła pani Agnieszka, która teraz zaczęła organizować pomoc dla mnie. Zmieniłem pracę, teraz jestem ochroniarzem. Zacząłem regularnie przyjmować leki. Dzięki temu ze zdrowiem jest lepiej. Regularnie kontrolują mnie lekarze. Największą bolączką są problemy mieszkaniowe. Może jednak ktoś z tym pomoże. Rozmawiałem z ludźmi z urzędu miasta. Wierzę, że wszystko się ułoży.


Dlaczego został pan bez dachu nad głową?


-
Po śmierci rodziców, wymeldowałem się z ich mieszkania. Zacząłem żyć z babcią, bo trzeba jej było regularnie pomagać. Choroba postępowała, nie wychodziła z domu. Załatwiłem dla niej pana doktora, który często przychodził do niej na wizyty. Było trochę formalności, a zanim zameldowałem się u niej, zmarła… Lokale przejęła spółdzielnia. Nie byłem zameldowany - nie mogłem dalej tam mieszkać. Takie mamy w Polsce przepisy. Tak zostałem bez dachu nad głową, a teraz… Mieszkam w noclegowni. W pokoju jest dwanaście osób. Kiedy jest zimno - piętnaście. Jest trudno, ale myślę, że zaczynam lepiej funkcjonować psychicznie.


Nigdy nie prosiłem o pomoc. Nie potrafię tego mówić. Dzięki pani Agnieszce to się ruszyło… Teraz po prostu liczę, że ktoś pomoże.


Obecna praca nie pozwala na wynajęcie mieszkania. Mieszka pan w noclegowni, spora część pieniędzy idzie na niezwykle potrzebne leki, a 60 procent pensji dodatkowo zabiera komornik…


-
Dokładnie tak jest. Komornik na poczet alimentów, dokładnie co miesiąc, zajmuje 60 procent moich alimentów na dziecko. To nie była wielka miłość. Przypadek - to dobre określenie. Mam syna. Muszę płacić i płacę. Wcześniej nie miałem z czego. Byłem chory, nie pracowałem, spędzałem czas w szpitalach…


Teraz jednak podjąłem pracę i nie chcę migać się od obowiązku. Na leki wydaję 200-250 złotych. Z pracy zostają grosze. Mam cukrzycę i zniżkę, ale na trzustkę tej już nie ma. Szukaliśmy rozwiązania, w którym nie miałbym trzustki… Gdyby jej nie było, nie byłoby też wydatków na te medykamenty. Nie można jednak usunąć trzustki, zniżek na leki nie ma, więc co miesiąc dwa opakowania za około 120 złotych muszę kupować. Nie funkcjonuję bez tych leków, nie jestem w stanie. Podobnie jest zresztą z insuliną. 


-------


W noclegowni rozdawane są posiłki. Sobczak w większości z nich nie korzysta. Wobec problemów z cukrzycą i trzustką, jego dieta jest mocno ograniczona. Największa słabość? Kawa. Największy kłopot? Odżywianie. Kiedy spadnie cukier, może być potrzebne coś słodkiego. To oznacza jednak tragedię trzustki. Wymioty, ból, dochodzenie do siebie przez kolejne godziny. 


-------


Kobieta, z którą ma pan dziecko interesuje się pana losem?


-
Nie. Nie mamy kontaktu. Nie interesuje jej mój los. Może dowiedzieli się czegoś teraz, jak mój temat pojawił się w gazecie. Kontaktu z dzieckiem nie mam. Będę chciał to jednak zmienić. Teraz byłoby mi głupio. Myślę, że mały chłopiec wstydziłby się tego, że jego ojciec jest bezdomny… Jeśli coś się zmieni, to będę próbował nawiązywać kontakt (w oczach Jacka pojawiają się łzy).


Ile ma lat?


-
Pięć.


Wie o istnieniu ojca?


-
Nie mam niestety pojęcia… Chciałbym lada moment zacząć się tego dowiadywać. Stanąć na nogi i postarać się stworzyć z nim relację. Takie, by wszystko miało ręce i nogi. Wierzę, że do tego wszystkiego można dojść.


Rozmowa z ludźmi, na tak trudne tematy, pozwala na swego rodzaju oczyszczenie?


-
Wie pan, nie potrafię o tym mówić. Jest ciężko. Jest przykro. Jest głupio, że popełniłem błędy, że znalazłem się w takiej sytuacji… Za namową pani Agnieszki postanowiłem trochę się otworzyć, opowiedzieć o tym. Do tej pory z nikim nie rozmawiałem, nawet o tym, jak grałem w Legii. To moja historia, dla mnie. Niektórzy się teraz pytają, bo z gazet dowiedzieli się, że grałem w Warszawie czy w Śląsku Wrocław… Nie chcę jednak rozmawiać o tym wszystkim w miejscu, w którym mieszkam.


W tym trudnym czasie był jakiś kontakt z byłymi kolegami z Legii?


-
Pojawiał się. Rozmawiałem w tamtym roku z Markiem Jóźwiakiem. Pomagałem w rozwoju takiego chłopca. Pokazywałem mu głównie, jak dobrze kopnąć piłkę. To były kwestie techniczne. Ma talent wyrasta na dzieciaka mogącego kiedyś coś osiągnąć. Pytałem Marka, jak pracował jeszcze w Lechii, czy mógłby załatwić mu testy, dać jakąkolwiek szansę piętnastolatkowi.


Z innymi kontaktu brakowało. Kiedy brałem udział w kręceniu reportażu w Canal+ o sukcesie w europejskich pucharach, panowie proponowali, że dadzą numery do „Kowala” i reszty. Nie chciałem, podziękowałem. Zadzwonię i co powiem? - Cześć, tu Jacek - bezdomny? No raczej nie miało to sensu.


Ta wyprawa do Warszawy i współpraca przy reportażu sprawiła, że wspomnienia odżyły? Wpłynęło to na pana?


-
Było mi miło tam pojechać, spotkać niektórych ludzi. Nie chciało się stamtąd wyjeżdżać. Był chłopak, koło trzydziestu lat. Podszedł, klepnął w plecy, podał rękę i powiedział, że miło mu mnie poznać, bo jak był młody to oglądał mecze z moim udziałem. Pojawił się jakiś impuls, wspomnienia… Chciałbym kiedyś pojechać na Legię jeszcze raz, zobaczyć jakiś dobry mecz - myślę, że to się w przyszłości uda. Tamten wyjazd był dla mnie pierwszą wizytą na nowym stadionie. Obiekt się zmienił. Byłem pod wielkim wrażeniem i teraz to inny świat.


Rozmawiał pan z przedstawicielami fundacji Legii…


-
Sprawą zajmowała się pani Agnieszka, to ona rozmawiała z fundacją. Trwało to ponoć od początku roku. Dzwoniono i wspominano, że ktoś mi pomoże. Tak się w sumie nie stało. Nie mam z tym kłopotu, nie mam pretensji, że ktoś mi nie pomógł, bo nikt nie ma takiego obowiązku.


Wcześniej wspomniał pan o trenowaniu jednego chłopca. Myślał pan czasem, żeby ćwiczyć z całą drużyną juniorów?


-
Zdarzały się takie sytuacje, ale w Wałbrzychu nie ma warunków. Teraz jednak, przy moim zdrowiu… Pracuję po dwanaście godzin. Głównie chodzę na „nocki”. Trudno przy tym wszystkim byłoby jeszcze ćwiczyć z dziećmi.


Gdybym tylko trenował juniorów, to dałbym radę, ale przy swojej obecnej pracy i chorobie, łączenie wszystkiego nie przyniosłoby dobrych skutków. Dla mnie piłka jest wszystkim. Chciałbym przekazać młodzieży to, co sam kiedyś umiałem. Gdybym mógł, rzuciłbym wszystko i poszedł z nimi ćwiczyć na boisko. Gdybym mógł...


Wspomniał pan o chodzeniu do pracy na noce. Brzmi, jakby to nie był przypadek. 


-
Tak jest lepiej. Przynajmniej nie śpię tam, gdzie śpię. Kiedy muszę, to jestem. Ale przynajmniej jestem w stanie spędzać noce w pracy, a nie w zatłoczonym pokoju. Nie narzekam. Nie powiem też, że w noclegowni jest źle, bo jest tam wiele osób w podobnej sytuacji. Nie brakuje tam osób, które są w porządku, ale trudno jest spać w piętnastoosobowym pokoju i wstać o czwartej rano do pracy.


Na razie odpowiada mi praca w ochronie. Jestem wdzięczny, że ktoś mi zaufał i ją powierzył. Może kiedyś poszukam lepszej pracy. A teraz…Mam marzenie. Nie myślę o pałacu i wcale go nie potrzebuję. Chciałbym mieć mieszkanie. Pokój z kuchnią. Co więcej potrzeba mi do szczęścia


Ludzie w podobnej sytuacji i w takim miejscu starają się wspierać?


- Widzę, że tak. Sam, wiele nie rozmawiam. Przyjdę po pracy, prześpię się, poczytam książki i idę do pracy. Przyznam, że wiele czytam. Ludzie sobie pomagają, sam mam kolegę z pokoju, z którym wspólnie dajemy sobie radę. Czasem sobie porozmawiam, nie da się milczeć ciągle.


I tak wygląda moje życie. 

Od autora: 

 

Spotkanie z Jackiem Sobczakiem, było jak spotkanie ze znajomym. Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy, nie widzieliśmy się, nie znaliśmy. Po 30 minutach znałem najboleśniejsze momenty jego życia. Staliśmy na boisku, gdzie zaczynał i kończył karierę. Tam, gdzie startował do wielkiej piłki. Rozmawialiśmy... chyba nie boję się napisać, jak koledzy - mimo różnicy wieku. Kiedy się pożegnaliśmy, lekko otępiali siedzieliśmy w samochodzie razem z Robertem Kuligowskim, wyjazdowym kompanem i naszym kamerzystą. Do końca nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Wiedzieliśmy, że ta historia zrobiła na nas wielkie wrażenie.


Jackowi pomoc się należy. W Legii rozegrał 60 meczów, był członkiem drużyny odnoszącej wielkie sukcesy na europejskiej arenie. Teraz, środowisko piłkarskie musi mu pomóc. Jeśli ktoś jest zainteresowany pomocą byłemu graczowi stołecznego klubu, prosimy o kontakt pod adresem meilowym "kamieniecki@legia.net" lub pod numerem telefonu należącym do Agnieszki koordynującej pomoc Jackowi: 609 995 232. 


Po materiale, jaki ukazał się w "Przeglądzie Sportowym", Fundacja Wspierania Sportu „Łączy nas football” z Dolnego Śląsk wspomoże Jacka Sobczaka. Pieniądze można wpłacać na konto 41 1240 1978 1111 0010 4722 0145 (z dopiskiem „pomoc dla Jacka Sobczaka”).

Polecamy

Komentarze (73)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.

Uwaga!

Teraz komentarze są ukryte, aby poprawić komfort korzystania z serwisu Legia.Net. Kliknij przycisk „Zobacz komentarze”, aby je wyświetlić i dołączyć do dyskusji.