Sylwester Czereszewski

Sylwester Czereszewski: Legia blisko pojazdu pancernego

Piotr Kamieniecki

Źródło: Legia.Net

28.07.2014 13:10

(akt. 13.12.2018 17:53)

Sylwester Czereszewski w ostatnich latach trzyma się nieco na uboczu - nie wpycha się na siłę do "wielkiej" piłki, lecz spokojnie uczy futbolu dzieci w swojej szkółce "Czereś Sport", a także gra oraz nadzoruje treningi Fortuny Gągławki występującej w lidze okręgowej. Z byłym piłkarzem stołecznego klubu spotkaliśmy się w Olsztynie i powspominaliśmy dawne czasy. Nie uciekaliśmy jednak od teraźniejszości. 23-krotny reprezentant skomentował temat szkolenia i obecnej pierwszej drużyny Legii. W naszym klubie najbardziej podoba mu się... Tego dowiecie się z zapisu naszej rozmowy. Zapraszamy do lektury!

Czuje się pan spełniony jako piłkarz?


- Nie. Jestem osobą, która nie lubi wracać do przeszłości, zarówno w życiu, jak i w temacie piłki nożnej. Często wolę zakopać topór wojenny i zapomnieć, choć wiadomo, że zdarzają się sprawy, które ciężko wyrzucić z głowy. Chyba większość zawodników z mojego pokolenia sądzi, że gdyby w tamtych czasach było lepsze szkolenie - takie od A do Z - to wielu z nas mogłoby osiągnąć znacznie więcej. Do dziś, poza Legią czy Lechem, to fikcja. Podobała mi się dlatego ostatnio konferencja Michała Probierza, który wspomniał o tym, że młodzieży nadal praktycznie się nie szkoli.


Można wysnuć wniosek, że z lepszym szkoleniem mielibyśmy w tamtych czasach większą liczbę piłkarzy w najlepszych ligach świata - w takiej sytuacji bazowaliście głównie na talencie.


-
Nie mówimy o Realu czy Barcelonie, choć tam też jest wielu graczy spoza Hiszpanii. Dzisiaj trudno zobaczyć polskiego piłkarza w Primera Division czy Premier League, który jest odpowiedzialny za kreowanie gry. Co prawda do Sevilli poszedł Grzegorz Krychowiak, ale też nie będzie spełniał tam takiej roli, będzie pewnie bardziej odpowiedzialny za rozbijanie akcji rywali. Cały czas patrzę na Holandię, która jest mniejsza od Polski, a szkolenie funkcjonuje tam bardzo dobrze. Nie ma już co mówić o Niemcach… Ważne jest też to, co się dzieje w całym kraju. U naszych zachodnich sąsiadów wiele rzeczy jest na świetnym poziomie: są kapitalne drogi, dobre rozwiązania socjalne czy też znakomici piłkarze.


Staramy się w ogóle w Polsce nadrabiać stracony czas?


- Teraz? Na pewno nie nadrobimy tego z dnia na dzień. Moim zdaniem potrzeba minimum dziesięciu lat. Co jakiś czas słyszy się, że przykładowi szesnastolatkowie coś osiągają, ale  jakie przełożenie ma to na przyszłość? Według mnie nie ma to potem żadnego odzwierciedlenia w seniorach, bo to zderzenie z innym światem.


Trenuje pan obecnie dzieci w swojej szkółce „Czereś Sport”. Jeśli przypomni pan sobie swoje treningi w Koronie Klewki jako młody chłopak, to jaką widzi pan róznicę?


- W Koronie Klewki, małym klubie z małej miejscowości, trenowaliśmy praktycznie codziennie. W mojej szkółce dzieci mają zajęcia przez trzy dni w tygodniu, a niektóre grupy pracują dwa razy. Kłopot jest z tym, że nie ma gdzie ćwiczyć, bo trudno z 14-latkami wejść na „Orlika”, a w meczu ligowym mierzyć się na pełnowymiarowym boisku. To jakiś absurdalny pomysł naszego regionalnego związku... Przykładowo w Łodzi gra się na mniejszym polu gry. Niektórzy wybijają „piątkę”, a nie dają rady kopnąć za „szesnastkę” i można się domyślic jak to wszystko wygląda.


- W Koronie byliśmy „napakowani” pod względem fizycznym. Dużo czasu spędzało się na powietrzu w pogoni za piłką. Teraz komputery naprawdę zrobiły swoje, ale większego wroga widzę w odżywianiu.


Brakuje świadomości w tym temacie?


- Jakaś część rodziców chciałaby w poważny sposób podchodzić do odżywiania, ale kłopot jest taki, że ciężko upilnować dzieci. W większości szkół funkcjonują sklepiki, w którym jest wiele pokus, takich jak chociażby chipsy. Autentycznie widzę potem po chłopcach, że jedzą na przykład tylko schabowego i mielonego, a nie tykają surówek. Przygotowanie motoryczne jest bardzo ważne. Wystarczy spojrzeć na zawodników, którzy walczyli ostatnio o mistrzostwo świata – atleci. Zawodnicy z Afryki podpierali siłę i technikę, świetną budową ciała.


- Da się uświadamiać rodziców i dzieci, ale mała grupa ludzi bierze to sobie do serca. W Legii też piłkarze mają diety, ale wracając do domu ma się jakieś ulubione przyzwyczajenia, które potrafią wtedy wyjść na wierzch i skusić.


To młode pokolenie jest gorsze od poprzedniego czy tego jeszcze starszego?


- Niestety, ale wydaję mi się, że tak. Wynika to jednak z tego, że jest zbyt dużo pokus i dzieciaki mają zbyt łatwo…


Panu i rówieśnikom, aż tak łatwo nie było?


- Chyba nie. Wtedy marzyło się o bananie, a teraz każdy idzie do sklepu i może sobie kupić jakiegoś batonika. W latach osiemdziesiątych stało się pół dnia żeby zdobyć czekoladę, a nie mówię już o sprzęcie sportowym. Piłki były, ale z butami trzeba było kombinować,. Potem, gdy się już je miało, po każdym użyciu z celebracją się je czyściło i pastowało. Obecnie idzie się do pierwszego lepszego sklepu, kupuje koreczki za trzysta złotych, a te po miesiącu się rozrywają


Nawet w trakcie mistrzostw świata krytykowano już pstrokatość tych butów. Niektórzy trenerzy nie pozwalają nawet grać młodym piłkarzom w takich kolorowych korkach tłumacząc to tym, że przyjdzie na to czas, gdy coś osiągną.


- Kampanie reklamowe z Messim i Ronaldo skierowane są głównie do dzieci. Dorośli piłkarze dokonują już bardziej świadomych wyborów i nie skupiają się tak na takich kwestiach. Kopię w piątej lidze i tam raczej nikt nie zakłada tak kolorowych butów. Cały czas używam starego modelu Adidasa i jestem zadowolony, a najmłodsi gonią za nowinkami. Trenowaliśmy kilka miesięcy temu i na dworze było dosyć zimno. Kilku zawodników miało kłopot z wyjściem na boisko, bo było im za zimno w stopy, a mieli na nogach właśnie świeżo reklamowane obuwie. O czymś to świadczy, bo ja w tych wspomnianych już korkach w ogóle nie czułem, że jest ujemna temperatura.


Teraz więcej osiąga młody zawodnik z dużym talentem czy ten, który ma w sobie więcej samozaparcia do ćwiczeń?


- Samozaparcie jednak czasami nie wystarczy, bo można harować, ale bez pewnej ilości talentu nie przeskoczy się danego poziomu. W Ekstraklasie, szczególnie w dole tabeli, jest jednak tendencja do zatrudniania dwóch-trzech piłkarzy umiejących kreować grę, a pozostali mają biegać. Jakoś się to kręci…


A jak było z panem? Karierę zrobił pan dzięki talentowi, pracy czy połączeniu tych dwóch czynników?


- Wydaje mi się, że wszystko się zgrało i sprawiało przyjemność. Może pomogło mi też ogólne zainteresowanie sportem? Łapałem się też innych dyscyplin: siatkówki czy pływania.


Taka pana poważniejsza przygoda z piłką zaczęła się chyba w momencie transferu do Stomilu Olsztyn.


Trafiłem tam z Klewek dopiero w wieku 17 lat. Można powiedzieć, że to jakiś ewenement, ale świadczyło to o ludziach, którzy pięć kilometrów dalej nie przyglądali się zbyt uważnie lokalnym talentom. Były to jeszcze czasy, kiedy Stomilowi zdarzało się trenować na naszym boisku. Zawsze byłem podekscytowany tym, że widziałem odciśnięte na placu gry ślady korków piłkarzy z Olsztyna.


- W Klewkach grałem prawie przez 10 lat i w każdym sezonie, we wszystkich rozgrywkach, ładowałem bramki. Wydaję mi się, że do większego klubu trafiłem gdzieś z siedmioletnim opóźnieniem, ale tak to jest z tym Olsztynem… Czarna dziura na mapie polskiej piłki.


Przed przejściem do Stomilu był pan podłamany, że zaraz będzie pan pełnoletni, a nikt poważniejszy się nie interesuje i nie chce sprowadzić do siebie?


- W ogóle nie myślałem w taki sposób i spokojnie czekałem na to, co się zdarzy w przyszłości. Jedynie raz usiadłem i pomyślałem sobie o tym, że Tomek Wieszczycki to gracz z mojego rocznika, a to już zawodnik, który wcześnie debiutował w Ekstraklasie - ewenement wtedy. Czytałem jego wywiad o tym, że na trening jechał pociągiem, ale to uświadomiło mi, że on już podbija futbolową Polskę, a ja tkwię w Koronie Klewki. Wtedy postanowiłem sobie, że za 3-4 lata, trafię do większego klubu, potem zamienię go na jeszcze lepszy i zagram w kadrze. Oczywiście szybko o tym zapomniałem, ale wreszcie po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że wszystko to ostatecznie mi się udało. Plan wypełniłem w stu procentach (śmiech).


Stomil był przeskokiem na inny poziom?


- Dało się odczuć pewną różnicę. Na początku grałem w zespole mierzącym się z innymi w międzywojewódzkiej lidze juniorów. Występowaliśmy chociażby przeciwko Drukarzowi, Agrykoli czy Polonezowi, w którym grał Wojtek Kowalczyk. Raz pojechaliśmy do stolicy i do przerwy strzeliłem dwa gole, prowadziliśmy 2:0. Ich zespół zszedł do szatni, a „Kowal” został na boisku, stał za bramką i z kimś sobie rozmawiał nie będąc na odprawie. Już wtedy mówiło się, że to szybki, silny i utalentowany atakujący. Sędzia wznowił spotkanie, Wojtek trzy razy trafił do siatki, a po końcowym gwizdku poszedł sobie w swoją stronę, ale zapewnił swojej ekipie komplet punktów odwracając losy konfrontacji.


- Tamta liga była dosyć mocna, bo potem z kilkoma zawodnikami stamtąd spotkałem się na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Strzelałem tam wiele bramek, bo występowałem na idealnej dla siebie pozycji ofensywnego pomocnika.


Skoro często pan trafiał, to do pierwszej drużyny awansował pan pewnie równie szybko.


- Bardzo szybko to poszło.


Jak młokosa przyjęła starszyzna?


- To były takie, a nie inne czasy. Komunistyczna mentalność siedziała niektórym w głowach, fala w szatni była. Tak się jednak zastanawiam teraz czy to nie było dobre. Obecnie młodzi nie wiedzą, że to ich zadaniem jest napompować piłkę, zdjąć siatkę czy przynieść futbolówki – większość z nich jest jakaś nakręcona. W Olsztynie było o tyle łatwiej, że wszyscy się znali, bo byli z jednej okolicy. Starszyzna nie tyle dokuczała, co męczyła. Do dziś spotykam niektórych i… dalej są oni męczący (śmiech).


Teraz młodzi w szatniach przyjmowani są o wiele milej przez tych bardziej doświadczonych graczy. Jest chyba moda na takie rodzinne szatnie.


- Aj tam, dajmy z tym spokój, bo nie może być konkretnie tak lub tak. Atmosfera w szatni powinna być wypośrodkowana. Potem wynikają z tego problemy z mobilizacją, a ta w dużych klubach powinna pojawiać się tylko dlatego, że reprezentuje się daną drużynę. Sponsorzy wykładają pieniądze, kibice kupują bilety i nie powinno się ich zawodzić.


Młodzi mają teraz za dobrze? Nad tymi talentami otwiera się parasole ochronne.


- Teraz jest krucho z tymi młodymi talentami. Za moich czasów byli chociażby Piekarski, Citko czy Terlecki. W ostatnich miesiącach kto błysnął? Milik jak jeszcze grał w Górniku? To już jednak było kilkanaście miesięcy temu. Po takim Furmanie czy Łukasiku było widać, że się regularnie wyróżniają? Nie, brakowało im regularności. W Legii już od pewnego czasu liczą się jedynie Dusan Kuciak i Miroslav Radović (śmiech).


Młodzi grają, bo są młodzi?


- Powinni grać najlepsi, ale jeśli brakuje nam młodych piłkarzy, to powinno się wprowadzić podobne nakazy jak w pierwszej lidze czy w drugiej – przykładowo, w „jedenastce” musiałby obowiązkowo pojawiać się jeden młodzieżowiec. Przygotowanie najmłodszych jest tragiczne, a zobaczmy, że niektóre kluby, takie jak Pogoń, hurtowo ściągają nowych piłkarzy zza granicy. Z jednej strony się nie dziwię, bo ma to pomóc w odniesieniu wyników, ale młodzież to inwestycja w przyszłość.


-
Do Legii trafiłem ze Stomilu i musiałem na początku siedzieć na ławce, ale jeśli wszedłem już do składu, to grałem w nim regularnie do końca swojej przygody ze stołecznym klubem. Nie było jednak podziału na tych młodych i starych, ale na tych z formą i bez. Grali najlepsi.


Na Łazienkowską trafił pan tuż przed wyjazdem na zgrupowanie Stomilu…


-
Zadzwonił do mnie prezes lub dyrektor sportowy Stomilu i zapytał się czy chcę jechać na obóz do Kołobrzegu, czy do Warszawy podpisać kontrakt z Legią. Odpowiedź była jedna: stolica. Byłem spakowany, spotkaliśmy się na stadionie w Olsztynie, pożegnałem się z chłopakami, bo akurat jechali na to zgrupowanie, a ja zostałem zawieziony na Łazienkowską. Spotkaliśmy się z panem Mazurkiem i wszystko dograliśmy w jeden dzień. Szybko to poszło, może dlatego, że załatwiano to bez menedżera (śmiech).


Mówi pan, że bez menedżera, a teraz pana zdaniem agenci za bardzo mieszają?


-
O menedżerach mówi się źle, ale ja ich rozumiem, bo to ich praca. Wzajemnie się nie lubi chyba żaden z nich, bo co któregoś spotkam, to gada na drugiego. Taki jest jednak ten biznes. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.


Legia to był najlepszy okres w karierze?


- Stomil, a Legia to były inne czasy. Zwycięstwa lepiej smakowały w Olsztynie, bo przy Łazienkowskiej tworzyliśmy maszynkę do wygrywania. Kiedy w stolicy przytrafiła się jakaś wpadka, od razu robił się dym, a prasa wieściła koniec. Na Mazurach bardziej doceniało się trzy punkty, bo nikt na nic nie liczył, a walczyliśmy o utrzymanie.


Presja męczyła w Warszawie?


-
W każdym wiodącym klubie piłkarzom towarzyszy presja. Często pisze się też, który zawodnik ile zarabia i tych z największymi gażami pilnuje się potem najmocniej i najsurowiej ocenia.


Często piłkarze mówią, że nie myślą o presji.


- To puste słowa. Może mógłby to powiedzieć Mariusz Piekarski, którego dobrze zdążyłem poznać. Jemu zawsze towarzyszył luzik i nie liczyła się dla niego klasa rywala. Z innymi tak jednak nie było. Jeździliśmy na różne mecze, zgrupowania i już wtedy wielu kupowało tony gazet, a już nie ma co mówić  o tym, co było dzień po danym spotkaniu. Wtedy na ogół trwało masowe sprawdzanie ocen indywidualnych. Nie zawsze komuś to pomagało, ale gracze się interesują tym co pojawia się w mediach. Czasem słyszy się, że na starszym i doświadczonym zawodniku nie spoczywa już presja. Ale to głupota, bo jeśli tak jest, to taki piłkarz jest już praktyczne wypalony. Bez adrenaliny można dać sobie spokój.


Czasy gry w Legii przyniosły panu największy indywidualny sukces, bo w sezonie 97/98 został pan królem strzelców.


- Zdobyłem ten tytuł, ale nie sam, a w towarzystwie Arkadiusza Bąka z Lecha oraz Mariusza Śrutwy z Ruchu. Strzeliliśmy wtedy po 14 goli w lidze. Szkoda, że tylko raz zostałem mistrzem Polski. Mieliśmy trochę pecha, bo jak nie Widzew, to Wisła nas wyprzedzała. Przegięciem była też porażka z Polonią w sezonie 99/00. Komuś praktycznie zawsze udawało się być przed nami.


Legia w ostatnich latach była taką drużyną, która na ogół była w ścisłej czołówce ligi, a najczęściej czegoś jej do mistrzostwa brakowało.


-
Na pewno brakowało szczęścia, tak jak w meczu z Widzewem, kiedy to wygrywaliśmy 2:0, a skończyło się 2:3. Najgorsze było to, że w czasach Daewoo zespół był mozolnie budowany, budowany, budowany, a nie mogliśmy sięgnąć po tytuł. RTS wygrywał, bo był silny, a jak łodzianie osłabli i ich przeskoczyliśmy, to nagle pojawiła się Wisła. Kiedy jednak Polonia wygrała ligę, to uznałem, że gorzej być nie może… Nasza ekipa była spokojnie konstruowana, a „Czarne Koszule” chwilowo się pokazały, bum, bum i cieszyli się z mistrzostwa.


Najbardziej traumatycznym przeżyciem był ten mecz z Widzewem?


-
Ostatecznie zdobyliśmy wicemistrzostwo kraju, a dodatkowo wcześniej cieszyliśmy się z Superpucharu i jakieś pocieszenie to dla nas było. Pamiętam, że jeszcze wtedy medale wręczał nam prezydent Aleksander Kwaśniewski. Teraz te rozgrywki wyszły komicznie… Dziwne jest to, jak potraktowano mecz pomiędzy Legią, a Zawiszą. Spotkanie odbyło się przy Łazienkowskiej, przyszli kibice, a Berg już zaczął oszczędzać piłkarzy? Wcześnie…


- Każdy pamięta jeszcze fajne obrazki z mistrzostw świata. W dniu meczu o Superpuchar usiadłem, jako kibic Legii odpaliłem transmisję i… Trudno, to ładnie skończyć. Przecież to kolejne trofeum do zdobycia, możliwość jakiegoś tam zarobku, a trener z zagranicy pokombinował w polskim stylu.


O obecnej Legii jeszcze porozmawiamy, ale wróćmy do pana. W 2001 roku zdecydował się pan na transfer do Chin.


-
Nie szło nam za czasów Franciszka Smudy, który pościągał piłkarzy z Widzewa. Zimą trener powiedział, że w bramce mogłaby stać szatniarka, bo będziemy mieć tak świetną obronę… Skończyło się tak, że nawet nie graliśmy w pucharach… Wtedy z Łodzi przyszli Wojtala, Citko, Siadaczka i Łapiński. W tamtym momencie menedżer Adam Mandziara zaproponował mi wypożyczenie do Chin i doszło ono do skutku. Smudę wreszcie zwolniono, a zastąpił go na chwilę Krzysztof Gawara, który nie chciał się zgodzić na mój wyjazd. Byłem jednak wtedy tak nakręcony na odejście, że postawiłem na swoim. Stało się tak głównie dlatego, że chciałem odpocząć od tego klimatu. Po siedmiu miesiącach wróciłem, opiekunem stołecznej ekipy był Dragomir Okuka, wiosną trochę pomogłem i zdobyliśmy mistrzostwo Polski.  


W Chinach wtedy na poważnie grało się w piłkę czy to raczej była zabawa?


-
Chiny mogły się kojarzyć z amatorką, ale wcale tak nie było. Najpierw trenował mnie Rosjanin, którego szybko zwolniono, a potem przyszło dwóch szkoleniowców z Jugosławii i lekko u nich nie było. Zajęcia stały na wysokim poziomie, były dosyć intensywne. Liga opierała się na bieganiu, miejscowi byli do tego przyzwyczajeni. Trzeba było jednak walczyć o pozycję, bo na boisku mogło się pojawiać maksymalnie trzech obcokrajowców, a było nas sześciu. To był jednak pozytywny czas, w rozwoju się nie cofnąłem. Co tu dużo mówić… Niektórzy przez rok pauzują z powodu kontuzji, więc siedem miesięcy regularnej gry, ale w innym miejscu nie mogło się odbić na moich umiejętnościach.


A jak wspomina pan inną kulturę?


- Na pewno nie było jak w Polsce. Samo miasto było dobre, bo zespół występował w stolicy Tajwanu uznawanego władze za część Chin. Byłem też tam wcześniej na rekonesansie, zagrałem zresztą jeden sparing, choć wiedziałem, że raczej już tam zostanę. Spodobało mi się w tym dużym mieście, które dodatkowo było naprawdę cywilizowane.


Wrócił pan z Chin do Polski, od trenera z Jugosławii, pod opiekę innego szkoleniowca z tamtych regionów…


- Etos pracy znałem, był podobny (śmiech). Obaj trenerzy się zresztą znali i Dragomir Okuka pytał o mnie tamtego szkoleniowca. W rundzie rewanżowej troszkę pomogłem i przyczyniłem się w pewnym stopniu do wywalczenia mistrzostwa, walcząc o miejsce w składzie ze Svitlicą.


Svitlica sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił grać w piłkę, ale bramki zdobywał regularnie...


- Są tacy piłkarze jak Stanko. Daj Boże żeby tacy napastnicy jak on byli obecnie w polskich klubach. Svitlica miał intuicję w polu karnym i był niesamowicie skuteczny.


Po mistrzostwie odszedł pan z Legii.


-
Dostałem propozycję z Cypru. Pojechałem tam, ale miałem niewyleczoną kontuzję i zaczęto robić tam z tego powodu pewną aferę. Tamtejszym działaczom nie podobało się, że przyjechałem na "Wyspę Afrodyty" z niedoleczonym urazem, a wiązałem się z klubem na trzy lata. Sprawa ostatecznie trafiła do sądu, wygrałem i odezwał się do mnie Lech Poznań. 


- Myślę, że przejście do Lecha kontrowersyjne w moim przypadku nie było, bo byłem piłkarzem z okolic Olsztyna, a odchodziłem po prostu do innego klubu. Mało jest piłkarzy przywiązanych do jednego klubu, takich jak chociażby Piotr Reiss. Zresztą wracając z Cypru rozmawiałem z szefostwem Legii, ale niezbyt się dogadywaliśmy i nie chciałem czekać. Wiadomo, że kibice nagle nie zmienią drużyny, którą wspierają. Tej przygody nie żałuję, bo choć walczyliśmy o utrzymanie, to pomieszkałem w ładnym mieście i poznałem ciekawych znajomych.


Nie jest tak, że po Lechu pana kariera z roku na rok traciła szybkości?


-  Później poszedłem jeszcze do Łęcznej, w której miałem lepszy moment. Strzeliłem sześć goli i każda decydowała o wygranej. Wiosną było już gorzej, złapałem kontuzję i potoczyło się, jak się potoczyło.


Potem była jeszcze Odra Wodzisław…


- Niepotrzebnie tam poszedłem. Byłem nieprzygotowany, bo wcześniej zerwałem więzadła. Najpierw miałem trafić do Górnika Zabrze, ostatecznie poszedłem do Odry i nie ma nawet o czym mówić. W Łęcznej pojawiły się myśli o końcu kariery, ale zaryzykowałem i jeszcze spróbowałem. Teraz myślę, że mogłem pograć jeszcze dłużej, jak chociażby Żewłakow, Kosowski czy Saganowski. Miałem zdrowie do futbolu i jeszcze z dwa-trzy lata dało się pokopać chociażby w Stomilu, bo już nie na najwyższym poziomie rozgrywkowym.

Po zakończeniu kariery zastanawiał się pan nad tym, co dalej ze sobą zrobi?


- Wszystko przebiegło spokojnie, bo zaraz po zakończeniu kariery piłkarskiej urodził mi się syn. Żona akurat otworzyła swój lokal i było się czym zająć, to miało na mnie pozytywny wpływ. Nieplanowane, a idealne (śmiech).


Po pięciu latach wilka zaczęło jednak ciągnąć do lasu.


- Istotnie tak było. Zacząłem trenować z chłopakami z Fortuny Gągławki, blisko Olsztyna i nad jeziorem. To mi sprawiało przyjemność. Sam bym nie biegał i nie trenował, a tak to nawet „tlenówkę” z nimi robię. W meczach występuję z kolei na środku obrony.


Niecodzienna pozycja patrząc na pana występy w Ekstraklasie.


- W juniorach to była moja najlepsza pozycja! Kiedy strzelałem gola, to szedłem do ataku (śmiech). Ostatecznie idealnie czułem się jako ofensywny pomocnik. W piątej lidze też muszę się jednak przygotowywać, bo wielu zawodnikom brakuje umiejętności, a nadrabiają to bieganiem. Czasem jednak jestem zaskoczony, że niektórzy nie są wyżej… Takich piłkarzy ktoś nie zauważył i nie oszlifował.


A stara się pan polecać swoich podopiecznych w lepszych klubach? Na przykład do Stomilu.


- Nie robię przeszkód w zmianie klubu, ale pod warunkiem, że to dobrzy zawodnicy. Staram się żeby nie było tak, że ktoś dla samej koszulki chce iść do Stomilu, bo są tam koledzy. Na razie do tego klubu odeszło dwóch moich podopiecznych. Prawda jest taka, że dziś biorą tam wszystkich. Nie zarabiam na wszelką siłę na młodzieży, choć w jakiś sposób staram się ubezpieczać, bo kto wie? Może kiedyś trafi się jakiś drugi Lewandowski, ale z tym nie ma problemu.


- Ostatnio rozwiązałem najstarszą grupę w swojej szkółce, bo wielu chłopakom już się nie chciało, skupiali się na szkole i tak dalej. Rodzice przychodzili i pytali czy mogę wysłać ich dzieci do Stomilu, ale rekomendowałem tam tylko dwóch zawodników, bo reszta niestety się nie nadawała.


W przeszłości pomagał pan Stomilowi twarzą, która miała przyciągać sponsorów.


-
Ktoś rządzi i decyduje o różnych rzeczach. W tamtym wypadku to trwało chwilę, bo wszystko szybko się zmieniało. W grudniu będzie dziewięć lat od czasu, kiedy skończyłem profesjonalnie grać w piłkę w Odrze. Myślałem, że może zahaczę się przy zespole Stomilu. Bywały wybory do zarządu, ale to mnie nie interesowało. Minął wreszcie rok, dwa i teraz będzie wspomniane dziewięć lat, a cisza trwa do dziś. Rozumiem, że to byłaby Warszawa, gdzie podobnych do mnie jest 30-40 i z każdym rokiem ich przybywa, ale tutaj…?


- Dwa tygodnie temu dyrektor Kiłdanowicz zadzwonił do mnie i zaproponował trenowanie napastników. Miałem rzekomo dwa czy trzy razy w tygodniu ćwiczyć z atakującymi. Super sprawa! Strasznie bym się cieszył z takiego zadania. Miał się jeszcze odezwać i na razie znowu cisza. Czekałem prawie dziewięć lat, to spokojnie poczekam jeszcze z osiem (śmiech). Nie chcę nikogo obrażać, ale dopóki ludzie z tego systemu przypominającego czarną dziurę będą tu rządzili, to wiele się nie zmieni. Po naszym awansie, 20 lat temu, politycy i działacze mówili, że będą boiska i baza treningowa – do dziś niczego nie ma. Tutaj nie dzieje się nic poza budową nowych galerii i tym podobnych.


Nie ma klimatu do sportu w Olsztynie?


- Nie ma, ale są za to ludzie, którym się wydaje, że są trenerem, prezesem czy dyrektorem sportowym. Wszyscy oni niby znają najbliższe okręgi piłkarskie, ale na tym się kończy. Teraz szkoleniowcem Stomilu został mój opiekun z Legii, Mirosław Jabłoński, choć trudno go obecnie oceniać, bo dawno nie pracował. Z licencjami jest jednak tak, że rozdaje się je na lewo i prawo, a potem mamy takiego Probierza, który jest w Lechii, idzie do Jagiellonii, a wkrótce nikt się nie zdziwi jak wróci do Gdańska.


- W zarządach klubu grają chyba w czarne i czerwone… W Warszawie jest akurat idealnie, bo tam grono rządzące jest małe, a w innych miejscach każdy walczy o władze. Trudno decydować o ważnych rzeczach na przykład w 15 osób, które zasiadają w zarządach, a potem kto ponosi odpowiedzialność? Kurde, jeśli ktoś coś zawali, to bam, łeb mu spada i bierze się kolejnego do szefostwa.


- Narzekamy często na piłkarzy, ale trenerów też ktoś szkolił. Przecież oni nie wzięli się w Ekstraklasie od tak, żeby sobie akurat popracować.


Za dużo jest zagranicznych trenerów w Polsce? Probierz chcąc przeciwko temu jakoś zaprotestować, na ostatniej konferencji po meczu zaczął mówić po niemiecku.


- Akurat Probierz to niedługo będzie stawał na głowie tylko po to, żeby było o nim głośno. Generalnie trzeba forować swoich, ale na trenerach nie można oszczędzać. Mamy Holandię i Niemcy i powinniśmy brać trenerów z tamtych regionów, którzy mają za sobą przeszłość np. w Bundeslidze. Do dobrych ekip powinno się brać szkoleniowców z sukcesami, bo Berg poprowadził w kilku meczach Blackburn, popracował w Norwegii, ale co on tam osiągnął? Nic wielkiego...


- Legia ma też kłopot z napastnikami, od dawna. Dziw bierze, że najskuteczniejszym zawodnikiem jest Miroslav Radović. Pamiętajmy, że w stołecznej ekipie każdemu ofensywnemu graczowi łatwiej jest strzelić gola, bo „Wojskowi” stwarzają wiele okazji pod bramką rywala. Snajpera jednak nie ma – Dwaliszwili potrafi strzelić, ale ma duże przerwy. Saganowski pokazuje się z przyzwoitej strony, jest chyba najlepszym atakującym legionistów. Osobiście stawiałbym jednak na Kucharczyka. Ludzie mówią, że jest nieskuteczny, ale ma okazji od liku. Przecież on wreszcie odpali.


- Nie rozumiem też czegoś innego… Często słyszę z ust trenerów czy piłkarzy, że rozegrali dobre 20 minut w trakcie meczu, ale przecież spotkanie trwa półtorej godziny! Albo to: - Bramka z 5. minuty  ustawiła przebieg konfrontacji… Chyba lepiej przegrywać 0:1 i mieć 85 minut na odrabianie strat, niż przykładowo 450 sekund w trakcie nerwowej końcówki. Przez taką ilość czasu może się wiele zdarzyć, bo równie dobrze może się stać coś, po czym przerwie się mecz czy coś. Ktoś przecież może podbiec i dać sędziemu w pysk.


- Walka do ostatnich minut była na mistrzostwach świata i w każdym sezonie coś podobnego jest w Premier League, gdzie najwięcej zaczyna się dziać od 80 minuty. Chyba najlepiej oglądać wtedy te spotkania (śmiech). U nas, ktoś przegrywając jedną bramką w końcówce, modli się żeby mecz już się skończył i żeby można było udać się szybciutko  do szatni...


- Nie chodzi już o to, żeby Polacy gonili teraz pod względem piłkarskim Niemców, Hiszpanów czy Holendrów… Zobaczmy, jak zagrał chociażby Iran na mistrzostwach świata. Tam nie ma Lewandowskiego, Błaszczykowskiego, Szczęsnego i innych piłkarzy, którzy grają w czołowych klubach świata, ale ekipa opiera się na 11 solidnych zawodnikach. To tragedia… Za moich czasów mówiło się, że kadra biało-czerwonych jest słaba, bo słaba jest też liga, a teraz wszyscy wytrenowani są u najlepszych, a nic z tego nie wynika.


Może kłopotem jest to, że w akademiach piłkarskich zawodników się selekcjonuje, a nie szkoli?


-
Legia ściąga też wielu zawodników w wieku powiedzmy 16 lat, ale z drugiej strony to dobrze, że trafiają tam ci wyróżniający się gracze z mniejszych klubów. Gdzie tacy zawodnicy mieliby się nadal rozwijać, jak nie w najlepszej ekipie? Sześć lat temu otwierając szkółkę, pojechałem zobaczyć jak to wygląda przy Łazienkowskiej. Wtedy na naborze była kolejka chętnych sięgająca pod Torwar i skupiano się na sprawności fizycznej. Jak chłopak zrobił przewrót w przód i wstawał przez 3-4 sekundy to już nie był brany pod uwagę. Tyle czasu też by wstawał w trakcie meczu? Gdybym u siebie tak robił, to pewnie nie miałbym kogo trenować. Wydaję mi się jednak, że mimo rotacji, to wszystko przy Łazienkowskiej dobrze działa.


Akademia Legii to wzór do naśladowania?


-
Wydaję mi się, że tak. W tym miejscu młody chłopak może się rozwijać, bo ma większe możliwości.


Nigdy nie dostał pan żadnej propozycji z akademii Legii, gdzie stawia się na byłych piłkarzy?


- Nie, ale nawet o tym nie myślałem, bo jestem przywiązany do swojego obecnego miejsca zamieszkania.


Nie wyobraża pan sobie teraz wyjazdu na dłużej do stolicy?


- Trudno by było. Dobrze mi tutaj, bo przyzwyczaiłem się do Olsztyna mimo tego, że nic pod względem sportowym się tutaj nie dzieje. Wiadomo też, że ważną kwestią byłoby to, jaką ktoś proponowałby funkcję.


Tak lubi pan mazurski spokój?


- Zależy kto co lubi, ale mi te okolice odpowiadają. Lubię też sporty wodne dlatego wiele weekendów spędzam nad jeziorami. Ruszyłbym się jakby ktoś zaproponowałby mi na przykład funkcję drugiego trenera obok Berga. Super, to by było coś! Mam też tylko podstawową licencję i nie kusi mnie do robienia tych poważniejszych kursów, choć byli reprezentanci maja łatwiej. Widzę jednak po losach kolegów trenerów jak to wygląda – niektórzy z Olsztyna dojeżdżają do Morąga i innych dalszych miejscowości.


Widzi pan dla siebie przyszłość jako trener w seniorskiej piłce?


-
Chyba bardziej ciągnie mnie do pracy z juniorami. W drugiej i trzeciej lidze w seniorach jest amatorszczyzna… Coś takiego jak Stomil byłoby w sam raz, ale niżej? Nie kusi mnie to. Same problemy… Załatwianie piłek, sprzętu, martwienie się o młodzieżowców gotowych zagrać. Jest wymóg, ale tych zawodników z tym statusem brakuje dlatego czasem w drugiej lidze występują tacy, którzy nie łapaliby się w czwartej, ale ich jedynym atutem jest odpowiedni wiek.


Pomówmy jeszcze o obecnej Legii. Ta drużyna fatalnie rozpoczęła sezon według pana?


- Jeszcze niedawno legioniści jeździli w odkrytym autobusie, a po tych trzech meczach z Zawiszą, St. Patrick’s w domu i GKS-em tej drużynie przydałby się jakiś pojazd pancerny (śmiech). Nie rozumiałem też tego rezerwowego składu w Superpucharze, bo to było lekceważenie własnych kibiców. Dziwię się, że zachodni trener zaczął tak kombinować. Może ma złych doradców?


- W pierwszym meczu Irlandczycy mieli więcej sytuacji od Legii. Zaczęli też w pewnym momencie grać bez kompleksów widząc jak słabo prezentując się warszawscy piłkarze. Kuciak wybronił wtedy Polaków. Z GKS-em też nie było dobrze i nie nazywajmy ekipy chociażby z Saganowskim rezerwami.


Źle zwiastowało rotowanie zawodnikami przed meczem z irlandzkimi amatorami.


- Rozumiem, że byłoby to po 15 kolejkach, a kilku piłkarzy miałoby już kartki na koncie, ale nie można na początku sezonu już szachować i dmuchać na zimne. Takie coś jak robił Berg nie zdało egzaminu, ale na szczęście udało się awansować i na razie tego wszystkiego nie trafił szlag. Od początku wydawało mi się, że Polacy zdołają się pozbierać. W normalnym zespole po tak złej serii nie decyduje już trener, a sami zawodnicy.


Duże zdenerwowanie wśród zawodników wywołała właśnie niezrozumiała dla nich rotacja.


-
Takie rotacje były już u Urbana. Dla mnie powinni grać najlepsi, bez zbędnego mieszania. Dobrze jednak, że są młodzi zdolni zawodnicy, którzy mogą pokazać się w jakiś meczach.


Kto jest teraz najlepszym piłkarzem Legii dla pana?


- Radović, a za nim jest Kuciak, chociaż nie podobają mi się jego wyjścia i pretensje do kolegów w czasie meczów.


Nie uważa pan, że to może mieć motywujący efekt dla pozostałych?


-
Nie, bo to już zalatuje grą pod publikę i wioską. Rozumiem, że można krzyknąć do kolegi, ale lecieć do niego 30 metrów? Nie no, to nie jest fajne i nie podoba mi się to ani trochę. Jedni są lepsi w ofensywie, a gorsi w defensywie. Koledzy muszą ich wtedy asekurować.


Co się panu podoba w tej Legii?


- Stadion (uśmiech).


A piłkarsko?


- Na pewno nie ma bardziej poukładanego klubu od Legii. Organizacyjnie stołeczny klub jest na świetnym poziomie. Trudno jednak na coś wskazać piłkarsko… Kiedyś spojrzałem, że ktoś tam strzelił gola dla Legii, a po pół roku go nie ma, bo okazuje się, że się nie sprawdził. Duża jest ta wymiana zawodników. Jest na szczęście lepiej, niż za Marka Jóźwiaka kiedy to pięciu kupionych piłkarzy okazywało się niewypałami. Zarabiają wtedy wszyscy, tylko nie klub. Wstydziłbym się pracować z taką „skutecznością”… Myślę że z „Żewłakiem” jest teraz lepiej, bo bardziej się to kontroluje.


- Mamy też taką mentalność, że sprowadza się do Polski jakiegoś króla strzelców sprzed pięciu lat i jest radość. Zastanawiam się dlaczego, bo przeszłość to przeszłość. Co z tego, że trzy lata temu grał w super klubie? To długi czas, kosmos wręcz. Liczy się teraźniejszość.


To co widzimy w Legii, wystarczy na mistrzostwo?


- Zdecydowanie.

Polecamy

Komentarze (41)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.

Uwaga!

Teraz komentarze są ukryte, aby poprawić komfort korzystania z serwisu Legia.Net. Kliknij przycisk „Zobacz komentarze”, aby je wyświetlić i dołączyć do dyskusji.