
Michał Król: Głowa jest istotna w sporcie
03.09.2017 12:45
(akt. 02.12.2018 12:03)
fot. Tomasz Drankowski
Jak nazywa się droga, po której porusza się Monika?
- (Chwila pauzy). Nie wiem, nic nie przychodzi mi do głowy.
Monitor. Zaczęliśmy dosyć nieprzypadkowo, ponieważ doszły mnie słuchy, że jesteś królem "sucharów".
- Tak, to prawda. Czasami lubię zgrywać śmieszka, opowiedzieć jakiegoś "sucharka" czy dobry kawał na rozluźnienie atmosfery. Wiadomo, jest to poniekąd potrzebne, aby rozładować emocje. To też pewna część mojego charakteru, świetnie się z tym czuję. Uwielbiam też reakcje innych, kiedy śmieją się z suchych żartów. Ale jeśli jakiś kawał nie wyjdzie, to nie mam z tym problemu (śmiech).
Podobno gdy rzucisz jednym żartem, to lepiej, żebyś się nie rozkręcał. Zwłaszcza, gdy w pobliżu nie ma wody do picia.
- Dokładnie. Myślę, że nowy sztab trenerski również się już o tym przekonał (śmiech).
Osoby z twojego grona podkreślają, że jesteś profesjonalistą aż do przesady. Od kiedy masz obsesję na punkcie dochodzenia do perfekcji?
- Zalążek wprowadzili mi w krew moi rodzice. Wszystko wynika tak naprawdę z wychowania. Dodatkowo spotkałem dobrych ludzi na swojej drodze. Choćby mojego trenera jeszcze za czasów gry w Piłkarskich Nadziejach Motoru Lublin. Krzysztof Gralewski, czyli szkoleniowiec z Gimnazjalnego Ośrodka Szkolenia Sportowego Młodzieży, kierował ważne słowa, które wywarły na mnie spory wpływ. Chodzi o to, że trzeba robić coś ponad program, aby przechodzić przez kolejne szczeble i osiągać jak najwięcej. Zostawanie po treningach, szlifowanie różnych elementów... Był to wówczas dla mnie pierwszy sygnał do pracy. Od tamtego czasu, a mówimy o początkach gimnazjum, zawsze zostawałem po treningu lub przychodziłem sam na dodatkowe zajęcia. Sądzę, iż dzięki temu trafiłem na Łazienkowską. Gdyby nie ta zadziorność i chęć podnoszenia swoich umiejętności, pewnie nikt by mnie zauważył, ponieważ nie wyróżniałbym się.
Na starcie w Legii złapałem lekki dołek formy spowodowany kontuzją. Moje życie zostało poniekąd zaburzone, nie robiłem tak wiele rozmaitych treningów z piłką. Oczywiście, pojawiało się rolowanie w pokoju czy wykonywanie pewnych ćwiczeń, lecz zabrakło tego najważniejszego. Wydaje mi się, że przez zaniedbanie tego aspektu, nie prezentowałem się zbyt dobrze przez pierwsze półrocze w stołecznym klubie. Później, moje drogi zbiegły się z kolei z trenerem mentalnym będąc na AWF-ie, gdzie zresztą mieszkałem. Pewnego dnia wyszedłem sobie tam na boisko, a trener akurat biegał wokół murawy i zaczepił mnie. W ten oto sposób zacząłem nowy rozdział i fajną przygodę. Pokazał mi, co znaczy być profesjonalistą. Nastawił głowę na rzeczy, na które szczególniej zwrócić uwagę. W sporcie trzeba zapobiegać pewnym sytuacjom. Można porównać to do treningu zapobiegawczego przed kontuzjami. Nikt nie chce łapać urazów. Wszyscy ćwiczą, rozciągają się, a o głowie często zapominamy. Gdy ktoś słyszy słowo "psycholog", błyskawicznie kojarzy mu się to z problemem. Uważam jednak, iż jest to bardzo istotna kwestia i bez tego, trudno coś więcej zdziałać w sporcie.
Czytasz, jak na piłkarza, sporo rozmaitych książek. Która szczególnie zapadła tobie w pamięć i najwięcej z niej wyniosłeś?
- Jest wiele takich publikacji. Jeżeli skupimy się stricte nad piłką nożną, uważam, że "Obóz treningowy" Jona Gordona przeznaczony jest głównie dla osób wierzących w Boga. Ukazana jest w nim wzruszająca historia o człowieku, który musi za wszelką cenę dostać się do profesjonalnego futbolu amerykańskiego. W środku tej opowieści znajduje się także osoba na kształt trenera mentalnego, doradzająca, dająca wiele wskazówek... Według mnie, to najlepsza książka, którą przeczytałem do tej pory. Z kolei mnóstwo jest też dzieł związanych z psychologią oraz odżywianiem. Co więcej, gdyby przeanalizować każdą książkę od początku do końca, można praktycznie zawsze natknąć się na sprzeczne informacje. Trzeba mieć swój rozum. Jeżeli na danej stronie zawarta jest jakaś treść, nie musi ona się sprawdzić w stu procentach.
Miałeś taką sytuację?
- Tak. Sprawa dotyczyła ilości trenowania. W pewnej chwili nieco przesadziłem z zajęciami i zaskutkowało to złym samopoczuciem.
Jesteś maniakiem zdrowego stylu życia?
- Myślę, że tak. Mam także kolegę, Mateusza Ozimka z Pogoni Szczecin, który jest jeszcze bardziej "zafiksowany" w tym temacie.
Masz rozpisaną jakąś dietę czy odżywiasz się na własną rękę?
- Nie mam, ponieważ ciężko jest to wszystko bacznie śledzić. Od sierpnia wprowadziłem się do mieszkania z Kacprem Wełniakiem, przez co staramy się przygotowywać wartościowe posiłki. Nie mniej jednak, gotowanie to dość trudna sprawa (śmiech). Wcześniej, w bursie, nie mieliśmy takich możliwości, nie dało się zrobić czegoś samemu. Mam oczywiście główne ramy i staram się nie odbiegać od nich. Nie ukrywajmy, jedzenie odgrywa arcyważną rolę w sporcie.
Gdy jesz piątą owsiankę w tygodniu, żołądek nie mówi: "Słuchaj, więcej tego nie przetrawię, musimy sobie trochę pofolgować?".
- Naturalnie, że gdy konsumuje się po raz kolejny identyczny posiłek, powoli zaczyna się on nudzić i organizm domaga się czegoś innego. Jedzenie musi być przyjemne. Raczej staram się nie wybierać opcji "niezdrowej", tylko szukam zdrowego zamiennika.
Cofamy się osiem, dziewięć lat wstecz. Wówczas treningi i mecze w Granicie Bychawa były tylko zabawą? Czy od zawsze futbol traktowałeś poważnie?
- Na początku było to dla mnie świetne przeżycie. Nie grałem w swoim roczniku, tylko trenowałem przez pierwszy miesiąc z chłopakami trzy lata starszymi. Różnica fizyczna, co normalne, była olbrzymia. Trochę mnie to zniechęcało, lecz zarazem sprawiało ogromną satysfakcję móc występować w jakimkolwiek klubie. W moim miasteczku miałem grupę kolegów, z którymi cały czas grałem na dworze, niezależnie od warunków pogodowych. Są to wspaniałe wspomnienia. Wracając do pytania, początkowo traktowałem futbol jako zabawę, natomiast po roku nieco zmieniłem podejście i zacząłem myśleć o piłce poważnie. Pojawiały się myśli w stylu: "Chcę to robić w przyszłości, bo to kocham". Po prostu, chcę być najlepszy w tym, co robię.
Po nieudanych meczach pojawiał się płacz?
- Parę razy zdarzyło się uronić łzę, ale nie było tak, że po każdej porażce płakałem... Wiadomo, że smutek wówczas mi towarzyszył. Przyjęło się bowiem, że porażka kojarzy się ze słabymi emocjami. Teraz sytuacja jest znacznie inna. Z biegiem lat człowiek się rozwija i zyskuje świadomość, że przegrana nie do końca musi być czymś złym.
Jak się teraz czujesz wracając do rodzinnej miejscowości?
- Wspaniale. Staram się wracać do domu tylko, jak dysponuję wolną chwilą. Mam zresztą dziewczynę w Bychawie. Zawsze zależy mi też na spotkaniu się z chłopakami, z którymi wcześniej całymi dniami kopałem piłkę. Nie było wówczas czasu na obiad, każdy był sfokusowany na futbolu. Jest to dla mnie wspaniały czas i cieszę się, że mogę, w miarę możliwości, odwiedzić rodzinne miasto.
Przez moje pierwsze pół roku w Legii, gdy wracałem do domu, pojawiały się w głowie trudne chwile. Wiadomo, tam było przyjemnie, miło, wszystkich w okolicy znam... Zdarzało się tak, że wręcz nie chciałem wracać do stolicy, jednak trzeba przełamywać strefy komfortu, żeby się rozwijać. Są tacy ludzie, którzy wolą żyć wygodnie, ale przeważnie nic nie osiągają. Ja sam, trafiając do Legii, wiedziałem, co chcę osiągnąć. Mimo że łatwo nie było, nigdy nie szukałem wymówek ani nie udawałem jakiejś choroby.
Wielu chłopców próbowało się wcielać na murawie w swojego idola. Każdy miał innego, a jakiego miałeś ty?
- Jak byłem mały, najbardziej ceniłem umiejętności Ronaldinho oraz Cristiano Ronaldo. Obecnie, moim ulubionym piłkarzem jest Kuba Błaszczykowski. Podziwiam go za twardy charakter, pracowitość i wielkie osiągnięcia, które udało mu się zdobyć, mimo pewnych przeciwności losu w życiu. Wiele osób szanuje go właśnie za ten całokształt.
Wraz z twoją dobrą grą, przychodziły powołania do reprezentacji młodzieżowych czy kadr wojewódzkich. Dla ciebie takie mecze są specjalne czy do każdej potyczki podchodzisz identycznie?
- Pierwszy oficjalny mecz z reprezentacją Polski odbył się w lutym bieżącego roku. Wcześniej, byłem tylko na konsultacjach selekcyjnych. Mimo, iż wystąpiłem przeciwko jakiejś lokalnej drużynie w sparingu, dostałem pozytywnego "kopa" w przód. Założenie koszulki z "orzełkiem" na piersi było dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Gdy pojechałem na zgrupowanie kadry do Bydgoszczy i pierwszy raz ubrałem trykot reprezentacyjny, przez całe moje ciało przeszły ciarki. Była to z pewnością chwila, której nie zapomnę do końca życia. Najlepszym momentem, według mnie, podczas wychodzenia na mecz jest hymn, który śpiewamy wszyscy razem przed meczem. Ameryki nie odkryłem, ale samo uczucie jest po prostu nie do opisania. Takie mecze, rangi międzynarodowej, przebiegają nieco inaczej, lecz do każdej potyczki przygotowuję się tak samo: mentalnie, fizycznie... Z własnego doświadczenia wiem, że jeżeli człowiek za bardzo "zepnie" się na najbliższe spotkanie, efekt jest potem odwrotny.
Kiedy dowiedziałeś się o zainteresowaniu ze strony Legii?
- Powiem szczerze, że cała sytuacja była całkiem niespotykana. Rozgrywaliśmy mecz na obrzeżach Warszawy z reprezentacją Mazowsza. Wówczas reprezentowałem barwy Lubelszczyzny i zanotowałem solidny występ. Spotkanie z trybun oglądał Krzysztof Tańczyński. Pamiętam, że mój tata coś krzyknął w moją stronę, gdy biegałem po murawie. Wtedy pan Tańczyński podszedł do niego i od tego momentu się zaczęło. Po meczu siedziałem w autokarze, zadzwonił do mnie tata i powiedział, że rozmawiał z przedstawicielem Legii Warszawa. Pierwsza myśl? Byłem w szoku.
Miałeś inne opcje oprócz oferty mistrzów Polski?
- Z tego co pamiętam, zabiegały o mnie Cracovia i Stal Mielec, ale jak się słyszy "Legia", trudno odmówić.
Nie obawiałeś się transferu do wielkiego miasta i wielkiego klubu?
- Generalnie nie myślałem o tym, że może coś pójść nie po mojej myśli. Strach oczywiście się pojawił, ponieważ nie wiedziałem jak zespół funkcjonuje i wygląda od środka. Najgorsze okazały się początkowe miesiące. Trzeba było przyzwyczaić się do samego miasta, klubu, kolegów z drużyny. Z pewnością czekało mnie nie lada wyzwanie, ale poradziłem sobie z tym zadaniem. Zresztą ostatnio, gdy dołączyli do nas Dawid Wach i Filip Czach starałem się im pomóc jak najszybciej się zaaklimatyzować. Co prawda, trafili tutaj będąc nieco bardziej dojrzali wiekowo, jednak początek nie jest prosty. Całe życie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni.
Do czego było najtrudniej się dostosować?
- Do charakteru chłopaków i tak zwanego stylu bycia. Przyszedłem do Legii z małego miasta i pojawił się poniekąd prestiż. "Lans" to w tym wypadku określenie na wyrost, ale człowiek, trafiając do takiego uznanego klubu, siłą rzeczy zachowuje się inaczej. Po drugie, Warszawa jest specyficznym miastem i zarazem stolicą kraju i nigdy wcześniej nie miałem styczności z tak olbrzymim miejscem. Legia jest topową ekipą w Polsce. Spore wrażenie wywarł na mnie stadion, a także ilość trenerów w sztabie oraz pełen profesjonalizm. Było zdziwienie, ale też potrzebowałem czasu, aby oswoić się z tym wszystkim.
Wspominałeś wcześniej o internacie. Postaram się zamknąć ten temat. Bursę można nazwać szkołą życia?
- Zdecydowanie tak. Jestem wdzięczny wychowawcom, którzy w trudnych chwilach wspierali nas i potrafili pomóc rozmową czy ciepłym słowem. Często pojawiały się gorsze momenty czy kłótnie w gronie kolegów, a wówczas tacy ludzie są potrzebni, bo potrafią naprowadzić na dobre tory. Bursa uczy funkcjonowania w społeczeństwie. Teraz, wspomina się ten czas z uśmiechem na twarzy, ale kiedyś, pobyt w internacie nie był kolorowy. Gdy szykowałem się do spania, przeważnie przyjaciel z pokoju krzyczał albo do pomieszczenia wchodzili inni znajomi i robiło się zamieszanie. Sytuacji śmiesznych jednak nie brakowało.
Możesz przytoczyć jakąś ciekawą historyjkę.
- Ostatnie pół roku, gdy dzieliłem pokój z dwoma bramkarzami - Michałem Gołuńskim i Mateuszem Kochalskim, było najśmieszniejszym okresem w moim życiu. Nie będę przytaczał różnych niecodziennych wydarzeń, ponieważ nie warto ich publikować (śmiech). Wydaje mi się, że ten, kto nigdy nie mieszkał w bursie, będzie miał trudniej w życiu. Nie mówię, że stanie się tak w każdym przypadku, ale internat uczy stopniowego i cennego wkraczania w dorosłość. Mimo iż czujesz, że ktoś cię pilnuje, jesteś zdany bardziej na siebie. Musisz samodzielnie wyprać ubrania czy wysprzątać pokój... Są to drobne szczegóły, do których nie przykłada się wielkiej uwagi mieszkając z rodzicami. A są one kluczowe w dorosłym życiu.
- Doprecyzuję, że mieszkałem w bursie salezjańskiej, która powiększyła moją wiarę w Pana Boga. Żyliśmy z ludźmi mocno wierzącymi. Codziennie chodziliśmy na modlitwy oraz opowiadano nam słówko na dobranoc. Dla zwykłej osoby jest to trochę dziwne, ja sam na początku nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Zadawałem sobie w głowie pytania: "Kurcze, a po co mi to?". Teraz, brakuje mi tej opowieści przed snem czy wspólnej litanii, która potrafiła zjednoczyć. Mimo to, że każdy przyszedł z innego miasta czy społeczności, potrafiliśmy żyć w zgodzie.
Wiara, o której mówisz, znacząco pomaga tobie na boisku?
- Religia w piłce nożnej jest dla mnie bardzo ważna. Wiara w Boga pomaga dochodzić do celu. Życie sportowca nie zawsze wygląda piękne. Często, w drodze na szczyt, zdarzają się spadki formy, kontuzje, słabsze momenty... Wówczas, świadomość tego, że ktoś nad tobą czuwa i ci pomaga, jest największym błogosławieństwem.
Co chętnie robisz w wolnym czasie?
- Lubię spotkać się z dziewczyną i spędzić czas w gronie rodzinnym.
Ile godzin przeważnie śpisz?
- Dokładnie siedem i pół (śmiech). Wstaję o szóstej.
Traktujesz to wszystko w kategorii wyrzeczenia?
- Nie. Da się z tym żyć. Dla mnie wczesne wstawanie jest przyjemnością. Wiem wtedy, że mam przed sobą cały dzień i mogę stopniowo zbliżać się do swojego celu. Śpiąc do dziesiątej, jedenastej - wiadomo, że zdarzają się takie luźniejsze dni - człowiek czuje, że nie wypełnił swojej misji w stu procentach i gdzieś popełnił błąd. Tak wygląda przynajmniej moje stanowisko w tej kwestii i moje osobiste odczucia. Reasumując, jestem przyzwyczajony do tego, ale lubię czasami pospać nieco dłużej.
Nie brakuje ci czasami wyjścia na imprezę, aby na chwilę zapomnieć o piłce?
- Nie miałem takiej sytuacji, gdzie odskocznią od futbolu staje się wyjście na dyskotekę czy do klubu. Uważam, że nie jest to dla mnie najlepsza forma rozrywki. Wiem, że mogę się zrelaksować w zupełnie inny sposób i da mi to przy okazji znacznie więcej satysfakcji. Nie ciągnie mnie w tym kierunku. Jeżeli chodzi o picie alkoholu, oczywiście stanowczo odmawiam. Natomiast, gdy na imprezę wybiera się cały zespół, to jak najbardziej kulturalnie wyjdę gdzieś z chłopakami.
Wracając stricte do futbolu. Piłkarz po części musi być aktorem?
- Na pewno. Nie raz zdarza się fragment meczu, gdzie człowiek się "zagrzeje", ale nie pokazuje tego rywalowi, bo on może to wykorzystać przeciwko tobie. Sądzę, iż w pewnym stopniu zawodnik musi być aktorem, pod tym względem, żeby tłumić swoje emocje. Oczywiście nie zawsze, bo piłka, sama w sobie, jest niezwykle pasjonująca i emocjonująca. Mimo wszystko, gracz na murawie musi zachować zimną krew, żeby maksymalnie wykorzystać swój potencjał.
Odpowiedziałeś na to pytanie trochę z drugiej strony, to ja zatem skontruję. Jeżeli natomiast wspomnimy o symulowaniu, które też po części można podpiąć pod ten temat. Miałeś może moment, w których zdarzyło ci się niepotrzebnie "aktorzyć"?
- Nie przypominam sobie takiej sytuacji. Poniekąd jest to element piłki nożnej. "Symulki", w dzisiejszych czasach, są praktycznie na porządku dziennym i pojawiają się niemal w każdym meczu. Nie oszukujmy się, jest to potrzebne, ale może też zaważyć na wyniku całego spotkania. Fair play jest jednak sprawą nadrzędną. Inaczej smakuje zasłużona wygrana, a inaczej zwycięstwo, które osiągnęło się po wstydliwym runięciu na boisko i zasymulowaniu faulu czy rzutu karnego. Jest to małe oszustwo, które - tak jak powiedziałem wcześniej - jest jednak elementem futbolu.
Masz w pamięci spotkanie, po którym nie mogłeś przez parę dni się otrząsnąć?
- Jasne. Przez głowę jako pierwszy przyszedł mi mecz, jeszcze za czasów Piłkarskich Nadziei Motoru Lublin. Wówczas mierzyliśmy się z lokalnym rywalem, BKS-em. Śmiało ten pojedynek można porównać do derbów stolicy pomiędzy Legią a Polonią. Źle wspominam tamtą konfrontację. Nie wykorzystałem "jedenastki", poza tym zagrałem słabo. Przegraliśmy to spotkanie i był to dla mnie naprawdę trudny moment. Czułem, że to na mnie spoczywa odpowiedzialność porażki.
Kiedy poczułeś z kolei największy strach w życiu?
- (Długa pauza). Do głowy przychodzi mi parę mniejszych rzeczy, lecz chyba nie wskażę największej bolączki.
Trochę zmodyfikuję pytanie. Czego panicznie bałeś się w dzieciństwie.
- Do tej pory boję się pająków (śmiech). Może to dziwne, ale rzeczywiście do dnia dzisiejszego wolę omijać szerokim łukiem te stworzenia.
Zdarzały się przypadki, będąc już w Legii, że na wyjazdach miejscowi kibice nie szczędzili wulgarnych słów w waszym kierunku?
- W poprzednim sezonie mierzyliśmy się z Jagiellonią w Białymstoku. Nasz mecz był rozgrywany praktycznie tuż przed starciem ligowym Ekstraklasy. Wówczas, sympatycy żółto-czerwonych zebrali się wokół boiska i słali rozmaite wulgaryzmy w naszym kierunku, pluli na nas... Wiadomo, o co chodzi.
I jak ty reagujesz na taką krytykę?
- Na murawie, większość sygnałów dochodzących z trybun, nie trafia do mnie, nie słyszę tego. Po meczu śmialiśmy się jednak z chłopakami, ponieważ często padały takie hasła, że mało kto byłby w stanie je wymyśleć. Pomysłodawców na świecie, jak widać, nie brakuje (śmiech). Przykład pierwszy z brzegu. Kuba Jóźwiak, który ma dłuższe włosy, spotkał się w Białymstoku z tekstem: "Wpuście tę dziewczynkę na boisko". To było śmieszne, ale zarazem pierwsze, poważniejsze zetknięcie się z fanami, którzy zaprezentowali własną odmianę kibicowania. Fajne przeżycie, które z pewnością zapamiętam na dłużej.
Kim jest dla ciebie lider?
- Lider to osoba, która potrafi wesprzeć swoich kolegów, przyjaciół. Nie wydaje tylko i wyłącznie rozkazów czy poleceń. Jest na czele całej układanki i pomaga to wszystko zrealizować i trzymać w ryzach. Ponosi i nie boi się odpowiedzialności zbiorowej. Jest zżyty z resztą. Jeżeli lider ma jedynie osobisty cel, nie jest to dobre. Powinien być to człowiek, który przede wszystkim ma na celu dobro drużyny. W niektórych momentach potrafi przejąć inicjatywę, dać bodziec do walki, sygnał do uspokojenia się... Ponadto, umie odpowiednio zareagować i zwrócić uwagę. Można go nazwać takim trenerem na boisk.
Można ciebie tak nazwać, gdy przekroczy się progi szatni?
- Jest to raczej pytanie stricte do moich kolegów, aniżeli do mnie.
Nie jest chyba przypadkiem, że od razu na wstępie przywitałeś się z opaską kapitańską na ramieniu.
- Tak, lecz była to decyzja szkoleniowca, całego sztabu. Jestem z tego dumny, ale wiadomo, iż jest wiele innych obowiązków, które trzeba dodatkowo wypełniać. Nie chodzi o to, aby nosić opaskę i "błyszczeć".
Dla ciebie przeskok sportowy, między ligą makroregionalną a Centralną Ligą Juniorów był kłopotem?
- Kłopot? Może nie, ale jest to zdecydowanie coś nowego. Przedsezonowe sparingi z seniorami pokazały nam zresztą różnicę pomiędzy futbolem juniorskim, a tym dojrzalszym. Chociażby bolesna porażka z Hetmanem Zamość, przegrana 0:6... Nikt dobrze nie wspomina tej potyczki. Rzeczy, które w juniorach spokojnie by przeszły, w seniorach nie mają prawa bytu. Podejście typowo seniorskie, czyli dalekie wybicie piłki, zamiast niepotrzebnego holowania i rozgrywania, jest chyba kluczem i największą różnicą. Do tego można dorzucić grę ciałem, ustawienie się względem przeciwnika, pilnowanie krycia... Jeżeli na tym poziomie odpuścimy drobny - wydawałoby się - detal, może on natychmiast skończyć się stratą gola.
* Po pierwszych kolejkach ligowych widać, że macie potencjał, który niebawem może porządnie "zatrybić".
- Wszyscy jesteśmy dobrej myśli. Cały czas pracujemy na treningach. Wiemy, że doprowadzi to nas tam, gdzie chcemy. Musimy zachować jednak spokój, chłodną głowę, bo czasami tego brakuje w pewnych momentach, ale prędzej czy później karuzela ruszy. Skupiamy się teraz na najbliższym spotkaniu z Resovią. Na pewno będzie to świetny mecz w naszym wykonaniu.
Humory po losowaniu w UEFA Youth League dopisują wśród drużyny? Rozmawialiście już o waszym rywalu?
- Początkowo troszkę się z uśmiechnęliśmy z chłopakami. Nie jest to przecież klub pokroju Ajaksu Amsterdam. Teoretycznie może to być łatwiejszy rywal od Holendrów, ale sądzę, iż nie będzie to "spacerek". Na tym etapie nie ma już słabych zespołów. Z tego, co przeczytałem, Breidablik ma niezłych i znanych wychowanków w reprezentacji Islandii. Musimy na pewno podejść do tych spotkań w pełni skoncentrowanym. Trzeba będzie pokazać klasę.
Mam wrażenie, że starcie w Warszawie będzie ważniejsze, bo nie wiadomo, czego możecie się spodziewać po pogodzie w Kopavogur.
- Zmiana klimatu zawsze, w pewnym stopniu, wpływa na grę. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, iż najpierw my zmierzymy się z niecodziennymi dla nas warunkami, a następnie to samo spotka Breidablik. Najważniejszy jest wynik dwóch spotkań. Po jednym meczu, oczywiście, można złapać komfort, ale nie można na tym bazować i liczyć, że druga potyczka będzie luźniejsza. Taka jest piłka nożna. Sięgając pamięcią z tyłu głowy, można wspomnieć o słynnych dwumeczach, gdzie jeden zespół został automatycznie skreślony przed rewanżem, z powodu wysokiej porażki, a w drugim starciu wstawał z kolan i wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Podsumowując, dwie konfrontacje będą dla nas równie istotne.
Mówisz, że Breidablik to nie poziom Ajaksu, jednak drabinka ułożyła się tak, że w drugiej rundzie możecie trafić właśnie na ten utytułowany zespół. Jeżeli wyeliminujecie Islandczyków.
- Oczywiście. Wygrywając dwumecz i awansując do kolejnej fazy, inaczej patrzy się na następnego przeciwnika. Wcześniej grając bardzo przyzwoicie, można zebrać nieocenione doświadczenie, a także oswoić się z areną międzynarodową w spotkaniu o stawkę. Uważam, że poziom trudności pomiędzy pierwszą a drugą rundą, powinien być stopniowo coraz większy, dlatego drabinka dobrze się nam ułożyła. Przez to, będziemy mogli ewentualnie lepiej przygotować się do meczów z nieco silniejszym klubem.
Gdybając i nieco patrząc przed siebie, moglibyście powalczyć z Ajaksem jak równy z równym. W sparingu przecież bezbramkowo zremisowaliście, a mieliście kilka naprawdę wyśmienitych okazji.
- Będą to z pewnością dwie inne "jedenastki". Sam fakt, zagrania jednak towarzyskiego meczu z Holendrami, poznania całej otoczki i ich stylu gry, który raczej się nie zmieni, może nam pomóc w młodzieżowej Lidze Mistrzów. Gry z topowymi ekipami w Europie czy na świecie, są wyłącznie wartością dodaną. Trzeba z tego korzystać.
Co możecie obiecać kibicom? Jesteście jedynym polskim klubem, który jesienią będzie mógł mierzyć się w europejskich pucharach.
- Nikt mi jeszcze nie zadał takiego pytania (śmiech). Na pewno możemy obiecać walkę. Myślę, że pokażemy kawał dobrej piłki i zrobimy wszystko, aby wygrywać. Po prostu.
* Rozmawialiśmy dzień przed starciem z rzeszowianami. Finalnie, "Wojskowi" pewnie pokonali oponentów 6:1, czyli ewidentnie Michał miał "nosa", co do wyniku konfrontacji i samego występu stołecznego klubu.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.