
Krystian Bielik: Kasa? Nie. Rozwój najważniejszy!
06.09.2014 19:01
(akt. 04.01.2019 12:34)
Wywalczony w ostatnich dniach Puchar Syrenki to chyba twój największy sukces drużynowy w życiu?
- Tak mi się wydaję. Pokazaliśmy na turnieju, że jesteśmy silną drużyną, która może wiele osiągnąć. Jest tylko jeden warunek – każdy musi walczyć za każdego. Szczerze mówiąc, to wydaję mi się, że w chwili obecnej możemy pokonać każdego przeciwnika. Dla mnie na pewno były to udane zawody, w których pokazałem na co mnie stać. Mam nadzieję, że dalej będę się rozwijał i razem z kolegami z kadry damy radę wiele osiągnąć.
Komentujący Puchar Syrenki Łukasz Wiśniowski oraz Czesław Michniewicz zastanawiali się, czy to nie ty zasługujesz na tytuł najlepszego piłkarza imprezy.
- Oglądałem potem zapis meczu ze Szwecją i też zwróciłem uwagę na te ich słowa (śmiech). A czy faktycznie zasługiwałem na tytuł MVP? Nie wiem, niech oceniają to inni. Osobiście myślę, że byłem zawodnikiem, który dużo zrobił dla zespołu i pokazał umiejętności indywidualne.
Czujesz się liderem tej kadry?
- Nie, bo w naszym zespole nie ma liderów. Wszyscy mają zbliżone do siebie umiejętności. Jest jedna rodzina i każdy jest traktowany równo.
Mówiło się, że to Ostaszewski z Borussii i Adamczyk z Chelsea mają błyszczeć najmocniej, a trochę im skradłeś show.
- Obaj trenują w naprawdę wielkich klubach. Na pewno pokazałem pewną próbkę moich umiejętności. W tym zespole nazwiska nie grają i nie ma też znaczenia, kto w jakim klubie występuje na co dzień.
Ty z tej kadry przyjechałeś na zgrupowanie jako ostatni. Na przeszkodzie stanął debiut w Ekstraklasie.
- Przyjechałem na zgrupowanie dopiero po meczu. Musiałem zostać wyrwany ze strefy wywiadów wręcz siłą przez rzecznik prasową klubu Izę Kuś, gdyż dziennikarze mieli trochę pytań po debiucie. Cieszyłem się też, że koledzy z drużyny byli na trybunach i wspierali mnie w debiucie. Na pewno nie było potem jakiś negatywnych uwag, że pojawiłem się w hotelu jako ostatni i jestem przez to jakoś specjalnie traktowany. Dodało mi też to wszystko trochę skrzydeł, bo z Koroną wniosłem trochę do zespołu.
Ochłonąłeś już?
- To było dla mnie coś wielkiego i przez pierwsze dwa dni emocje we mnie siedziały. Potem jednak porozmawiałem z trenerem, musiałem ochłonąć, pomóc kadrze i skupiłem się właśnie na najbliższym zadaniu.
Rulety będą twoim znakiem rozpoznawczym? W III lidze były, w Ekstraklasie też i w kadrze również ich nie zabrakło.
- Jeśli jest okazja, żeby coś pokazać, to czemu tego nie zrobić? Wszystko jest dla ludzi. Ruletę, z tego typu zagrań, udoskonaliłem chyba najmocniej. Nie wiem jednak, czy można to nazwać moim znakiem rozpoznawczym. Nie wynika to też z inspiracji Zidanem. Moim zdaniem tu skuteczny zwód, na który rywal może się łatwo nabrać, a jeśli tak się dzieje, to zdobywam przewagę na boisku.
Na Pucharze Syrenki dominowałeś nad rywalami pod względem fizycznym. W juniorach jest ci chyba zdecydowanie łatwiej dzięki warunkom.
- Jestem najwyższy w naszej reprezentacji. Takie warunki na pewno trochę pomagają, ale mam też umiejętności piłkarskie. Nie poruszam się jak słoń w składzie porcelany i całościowo jestem w stanie dawać wiele zespołowi.
Troszkę można porównać cię do Tomasza Jodłowca, który w ostatnim czasie jest dominatorem w środku pola. Rywale wyglądają przy nim jak dzieci ze szkoły podstawowej.
- Tomek to piłkarz ze świetnymi warunkami. Jeśli dodamy do tego wielką determinację i grę w obronie, to zobaczymy obraz świetnego piłkarza. Nie ukrywam, że wzoruje się na „Jodle”. Chcę brać z niego przykład w najbliższych latach.
Kiedy dochodzi do waszych starć na treningach, to kto wygrywa?
- Tomek często skrobie mnie po nogach, ale uważa, że jeżeli w tym wieku dostaję taką lekcję bólu, to w przyszłości to zaprocentuje.
Ustaliliśmy, że „Jodła” uczy cię bólu, a co robi dokładnie Miroslav Radović, którego nazwałeś ostatnio legijnym tatą?
- „Miro” jest zawodnikiem, który opiekuje się młodszymi kolegami. Serb zawsze pomaga, gdy pojawia się na drodze jakaś przeszkoda. To też taka osoba, która potrafi rozkręcić atmosferę w szatni i dba o to, by było w porządku. Określenie „tata” pasuje do niego naprawdę dobrze.
Ktoś jeszcze poczuwa się w szatni do takich ojcowskich obowiązków jak „Rado”?
- Marek Saganowski często przekazuje swoje doświadczenia młodszym zawodnikom. To naprawdę bardzo dobry napastnik, ale też fajny człowiek.
Zastanawiałem się, czy mówisz do niego na „pan” czy na „ty”. W końcu gdy ty się urodziłeś, Saganowski miał już kilka goli na koncie w najwyższej klasie rozgrywkowej.
- Szczerze? Kiedy spotkałem go pierwszy raz, to powiedziałem „proszę pana”. Marek troszeczeczkę mnie wyśmiał i kazał sobie mówić normalnie na „ty”. Od tamtego czasu jesteśmy po prostu po imieniu.
Twoim najlepszym kolegą w drużynie został Mateusz Hołownia.
- Spędzamy razem najwięcej czasu i mieszkamy razem, więc nie może być inaczej. To właśnie Mateusz pokazuje mi Warszawę i dużo fajnych miejsc. Nie mówię tu bynajmniej o nocnych eskapadach (śmiech).
Czyli aklimatyzacja w Legii przebiega prawidłowo. Czujesz się już jak w domu?
- Może nie przesadzajmy jeszcze, że czuję się jak w domu, ale myślę, że zaaklimatyzowałem się odpowiednio. „Rado” bardzo pomaga, podobnie „Hołek”. Myślę, że z czasem będzie jeszcze lepiej. W samej szatni nie siedzę cicho. Wolę porozmawiać, zbierać doświadczenia i dowiadywać się nowych rzeczy. Może trochę jestem jeszcze traktowany jak dzieciak, ale myślę, że wkrótce będzie już inaczej.
Jesteś zaskoczony jak bardzo media zainteresowały się tobą w ostatnim czasie?
- Wiedziałem przed debiutem, że jeśli zagram niezłe 90 minut z Koroną, to zainteresowanie się pojawi. Nie ukrywajmy – stałem się kolejnym produktem do sprzedania w mediach. Jakoś strasznie mocno się tym nie zdziwiłem.
Chłopaka, który przeskoczył z juniorów młodszych Lecha do ekstraklasowej Legii, nie przybija momentami zainteresowanie dziennikarzy klubem?
- W Lechu nie miałem styczności z kamerą i dziennikarzami. Przy Łazienkowskiej na każdym otwartym treningu są przedstawiciele mediów, a urywki treningów można zobaczyć w Internecie oraz w telewizji. Czasem zdarza się, że jestem proszony o jakąś wypowiedź. To na pewno coś innego niż w Poznaniu. Trudno mi jednak porównywać to wszystko, bo w seniorskiej piłce w „Kolejorzu” nie zaistniałem.
Wróćmy teraz do początków. W piłkę zacząłeś grać w Górniku Konin.
- Od małego interesowałem się sportem. Próbowałem wszystkiego – zaczynałem od pływania, a przewinęła się nawet w moim życiu akrobatyka. Na początku w piłkę kopałem na podwórku, a dosyć regularnie trenowałem na basenie. Potem zacząłem kopać razem z kolegami taty i z nim samym na hali. Wreszcie jeden z jego znajomych zaproponował, by zaprowadzić mnie na zajęcia w Górniku Konin. Ojciec to sobie przemyślał i ostatecznie tak postąpił.
- Moim pierwszym trenerem był Tomasz Żynda i zaczynałem od ćwiczeń z zawodnikami dwa lata starszymi ode mnie. Tak było do czasu ukończenia przeze mnie szóstej klasy szkoły podstawowej. W pierwszej klasie gimnazjum byłem już piłkarzem Lecha Poznań.
To Lech się tobą zainteresował? Nie było tak, że sam jechałeś tam na testy?
- Skaut poznańskiego klubu wypatrzył mnie na turniejach i w pewnym momencie napisał do moich rodziców. Zaproszono mnie na turniej „Danone Cup” – miałem pomóc Lechowi. Potem razem z drużyną poleciałem na finały do RPA i tam zajęliśmy dziesiąte miejsce i przyszedł czas na podjęcie decyzji. Uznaliśmy z rodzicami, ze pójście do Lecha będzie krokiem na przód.
- Na pewno nigdy nie czułem się niewiadomo jak utalentowanym zawodnikiem. W turniejach szkolnych i nawet na tym „Danone Cup” czułem trochę, że ode mnie zależy czy wygramy. Potem, w meczach juniorów, wszyscy prezentowali już wysoki poziom i przewaga nad rówieśnikami zaczęła znikać. W Koninie moim marzeniem było trafić do akademii we Wronkach. Wtedy się udało, a obecnie jestem jeszcze dalej.
Trafienie do Lecha było dla chłopaka z Wielkopolski spełnieniem marzenia. Domyślam się, że jesteś wdzięczny poznańskiemu klubowi za to, czego się tam nauczyłeś?
- Na początku gry w Lechu, mieszkałem w Poznaniu. Wtedy jeszcze nie czułem, że to coś specjalnego. Celem każdego z internatu w stolicy Wielkopolski było dostanie się do akademii we Wronkach. Na początku było to dla mnie coś wielkiego. Po aklimatyzacji zdałem już sobie sprawę, że niepotrzebnie się wcześniej denerwowałem. Starałem się być pewny swoich umiejętności.
- Przede wszystkim jestem wdzięczny swoim opiekunom z zespołu juniorów młodszych, czyli trenerom Tomaszewskiemu i Djurdjeviciowi. Dzięki nim zrobiłem największy krok w przód. Bardzo wiele nauczyłem się od naszego serbskiego szkoleniowca jeśli chodzi o grę w obronie. On przede wszystkim skupiał się na zajęciach na aspektach defensywnych.
Djurdjević często brał aktywny udział w waszych treningach? Serb wiele mógł pomóc, bo w końcu był wyróżniającym się defensywnym pomocnikiem w Ekstraklasie.
- Trener Djurdjević był na naszym każdym treningu. Szkoleniowiec codziennie dojeżdżał z Poznania do Wronek i bardzo się starał. Jestem mu naprawdę wdzięczny za współpracę i nie boję się powiedzieć, że dzięki niemu jestem, gdzie jestem.
Dla ciebie ostatnim turniejem z Lechem były mistrzostwa Polski juniorów młodszych w Warszawie.
- Udało nam się zdobyć mistrzostwo Polski. Myślę, że od początku byliśmy faworytami i pokazaliśmy jak mocną ekipą był Lech. Potrafiliśmy przeważać i na pewno udowodniliśmy, że wiemy o co chodzi w futbolu.
Z tego co wiem, to już w trakcie mistrzostw był grany temat transferu do Legii.
- W trakcie mistrzostw, wpłynęła ostateczna oferta z Legii. Kiedy ją zobaczyłem, to bardzo mocno zacząłem się interesować. Długo myślałem, ale uznałem, że przejście na Łazienkowską będzie dobrym ruchem. Nie żałuję tego transferu i jak widać robię postęp. Trenerzy z Lecha chyba nadal czują trochę żalu, bo po wolnych dniach spodziewano się, że oddam w ich ręce podpisany nowy kontrakt z „Kolejorzem”,, a ja spakowałem ciuchy i powiedziałem, że odchodzę. Trener Tomaszewski do dziś mi mówi, że gdybym wcześniej dał znać, to przygotowałby się na tę sytuację, ale podkreślił, że trzyma za mnie kciuki i wierzy we mnie.
Bardzo duży stres towarzyszył ci przed zakomunikowaniem swojej decyzji w Poznaniu?
- Nie będę ukrywał, że duży. Pojechałem na Bułgarską z mamą – tata nie mógł, bo był w pracy. Gdy wszedłem do jego gabinetu, uśmiechnął się do mnie, bo on też myślał, że zaraz oficjalnie przedłużę umowę z Lechem. Tak jednak nie było. Szybko mina się zmieniła – jego wyraz twarzy wyrażał zdegustowanie. Mam nadzieję, że rozstaliśmy się w zgodzie, bo podał mi rękę. Wierzę, że nie będziemy wrogami, a wręcz przeciwnie. W głębi duszy zakładam, że trener Śledź mi kibicuje i chce mojego indywidualnego rozwoju.
Nie czułeś się tak, jakby w Lechu zaczęto robić z ciebie zdrajcę?
- Żaden z trenerów nie wyrażał czegoś takiego, ani wprost nie powiedział. Myślę, że zaczęli mnie uważać za osobę, która zbyt pochopnie podjęła decyzję i może jej żałować. W Lechu uważano, że lepiej bym się rozwinął gdybym został w Lechu. Wiem, że szkoleniowcy niczego złego na mój temat nie mówili w szatni. Jedynie kibice pisali do mnie, że się sprzedałem do klubu, którego nienawidzą. Dla niektórych zostałem sprzedawczykiem, dla którego liczy się tylko kasa. Takie osoby nie znały jednak faktycznej propozycji, więc nawet nie przejmowałem się ich zdaniem.
Wiadomo, że pieniądze w Legii dostałeś większe, niż w Lechu, ale najważniejszy był chyba dla ciebie fakt, że będziesz trenował z pierwszym zespołem.
- To coś wielkiego trenować regularnie w drużynie mistrza Polski. Sam fakt tego, że rozwijam się obok takich piłkarzy, którzy są moimi kolegami z zespołu jest niesamowity – to do mnie przemówiło. Zupełnie nie chodziło o kasę. Obecnie mam w „jedynce” udowadniać, że zasługuję na bycie i życie w tej ekipie, pod okiem trenera Henninga Berga. Jeśli dalej wszystko tak będzie się toczyło, to wierzę, że wątpiący i zazdrośni zmienią swoje zdanie i uznają, że dobrze zrobili.
Jak zareagowałeś na słowa Krzysztofa Chrobaka w "Przeglądzie Sportowym"?
- Myślę, że nie będę ich nawet komentował. Zdradzę jedynie, że to trener Śledź przedstawiał mi ścieżkę rozwoju w Lechu.
Jaka ona była?
- W tym sezonie miałem występować w Centralnej Lidze Juniorów, za rok w rezerwach. Wychodziłoby na to, że szansę w pierwszej drużynie dostałbym w sezonie 2016/2017... Wiele rzeczy mogłoby się wydarzyć do tamtego czasu. Nikt nie gwarantowałby mi też gry w "jedynce".
Chrobak powiedział, że o odejściu zadecydowały większe pieniądze, a „PS” podaje, że dostałeś 130 tysięcy złotych za podpis i 3-4 tysiące pensji.
- Jeśli trener Chrobak wspomina o pieniądzach, to niech sam zostanie przy tym temacie. Według mnie, gentelmani, szczególnie na łamach mediów, nie powinni o tym rozmawiać.
Ponoć Mariusz Rumak żałował, że nie dał ci żadnej szansy nawet na treningi z pierwszym zespołem.
- Osobiście nic takiego nie usłyszałem. Z trenerem Rumakiem nie miałem kontaktu – no, chyba że zaliczymy do tego oglądanie go z trybun. Nigdy nie ćwiczyłem z pierwszym zespołem Lecha. Co by jednak nie mówić, to nie uważałem wtedy, że należą mi się treningi z seniorami, choć było to jedno z moich marzeń.
Wiosną tego roku czułeś się za słaby na treningi w pierwszym zespole Lecha?
- Szczerze mówiąc, to nawet nie myślałem o tym, czy dam sobie radę z pierwszą drużyną. Dla mnie to było po prostu nierealne. A jak by było z nastawieniem? Teraz, gdy daję sobie radę ćwicząc z Legią, to tym bardziej byłoby tak w Poznaniu.
A przed transferem do Legii myślałeś sobie czy seniorzy mistrza Polski to już twój poziom?
- Przed mistrzostwami Polski składano mi różne oferty. Wiele rozmawiałem z trenerem Djurdjeviciem, który uważał, że transfer jest dla mnie zbyt szybki. Szkoleniowiec uważał, że powinno się iść po kolei – juniorzy młodsi, starsi, rezerwy… Brałem jego zdanie pod uwagę, było dla mnie ważne, ale zaryzykowałem. Ostatnim razem Serb życzył mi powodzenia i dalszego rozwoju oraz tego, bym nie zmarnował się przy Łazienkowskiej. Wiem, że mi kibicuje i jestem mu za to strasznie wdzięczny.
Skąd były te oferty, o których wspomniałeś?
- Oficjalna pojawiła się właściwie tylko z Legii. Było dużo różnych zapytań i pojawiały się propozycje testów. Na testy do niemieckiego Wolfsburga i włoskiego Udinese chcieli mnie wywieźć pewni menedżerowie. Od razu mówię, że oszczędźmy sobie mówienia o ich nazwiskach. Wszystko próbowano załatwić z pominięciem mojego agenta, Czarka Kucharskiego. Uznałem, że lepiej będzie zostać w Polsce.
Notujesz przeskok – z Konina i Wronek do Warszawy, miasta „troszeczkę” większego. Nie boisz się trochę tej wielkiej stolicy w porównaniu z tak mniejszymi miejscowościami?
- Wiadomo, że nie da się porównać Wronek czy Konina z Warszawą. Lokalizacja akademii Lecha w takim małym mieście to z jednej strony zaleta, bo tam nie da się zrobić czegoś głupiego. Nie ma na to miejsca. Patrząc jednak inaczej, to zawodnik bez żadnej rozrywki też się nudzi. Trudno żyć non-stop według cyklu szkoła-piłka, szkoła-piłka i tak dalej. Wypad do kina czy na kręgle zawsze może się przydać. Fajnie czasem się wyluzować czy zjeść coś innego na mieście. W Warszawie jest wiele pokus, ale jeśli wie się czego chce, a ja wiem jaką mam szansę, to wszystko ze sobą współgra.
Drewniak rozkręcał imprezy?
- (Śmiech). Nie zdarzały się, bo nawet nie załapałem się na Szymona w akademii. Nie miałem przyjemności go poznać. Większych odpałów w internacie, ani w szkole nie było. Mimo wszystko fajnie spędzało się tam czas.
Samodzielne mieszkanie w Warszawie chyba trenuje samodzielność.
- Trzeba być odpowiedzialnym i razem z Mateuszem Hołownią uważamy, że podołamy z obowiązkami takimi jak gotowanie czy prasowanie. Nikt nam w niczym nie pomaga, ale wiemy co mamy i musimy robić. Żadne głupoty do głowy nam nie przychodzą. Słowo! Nie chcemy zniszczyć naszego pozytywnego odbioru w klubie.
Parapetówka nie wchodzi w grę?
- Nie, zdecydowanie nie. Na pewno będę chciał się spotkać z kolegami w Koninie, z którymi nie widziałem się od dwóch miesięcy. Nie ma jednak mowy o żadnych „grubych” imprezach. Po prostu – pogadamy i pośmiejemy się.
Szkoła będzie przeszkadzać w treningach?
- Ze szkołą mamy pewien problem, bo trenując w pierwszym zespołem, trudno dostosować się do planu lekcji. Często przepadają nam kolejne dni nauki. Staramy się o nauczanie indywidualne, ale nie jest z tym łatwo, bo też trzeba podać godziny, w których nauczyciele mieliby do nas przychodzić. Trudno mi i Mateuszowi zadeklarować z góry odpowiednie godziny, a dyrektorowi to się nie podoba. Możliwe, że pójdziemy do szkoły prywatnej, bo tam są ludzie, którzy będą potrafili się do nas dostosować i nie będą pogarszać naszej sytuacji, która nie jest dla nas łatwa. Piłka jest bardzo ważna, ale szkoła również. Warto mieć zabezpieczenie i chcę dobrze napisać maturę.
Czyli nie olewasz szkoły?
- Czasem sobie żartuję z rodzicami, że rzucam szkołę, bo skoro jestem w Legii to mi ona nie potrzebna. Tak jak mówię, na serio takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Nikt nie przewidzi przyszłości. Równie dobrze może przytrafić się kontuzja i trzeba będzie pójść do normalnej pracy, a bez wykształcenia nic się nie znaczy.
To na koniec opowiedz jaki jesteś poza boiskiem.
- Jestem spokojny, ale lubię się śmiać i fajnie gdy atmosfera wokół jest pozytywna. Myślę, że ludzie dobrze mnie odbierają i nie mam wrogów. Fajnie jest też zawierać nowe znajomości.
- Słucham też każdej muzyki, wszystkiego po trochu. Jeśli coś mi się spodoba, to od razu zgrywam to sobie na dysk i słucham po kilka razy.
Gdzie Bielik będzie za trzy lata, gdy będzie się kończył kontrakt z Legią?
- Nie wiem, ale zamierzam przez ten czas harować jak wół. W wieku 19 lat pragnę być już ważnym zawodnikiem Legii, którym będą interesowały się kluby niemieckie oraz angielskie. Moim celem jest wiele od siebie dawać Legii. Chcę pomagać drużynie, a potem trafić za naszą zachodnią granicę, bo Bundesliga to moja wymarzona liga.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.